Witam na blogu – Welcome on the Blog

Blog jest częścią NAWIGATORA do mojej książki Wędrujący świat www.wedrujacyswiat.pl. Jej Czytelnicy mogą tutaj kontynuować frapującą i nigdy niekończącą się debatę na temat światowej społeczności, globalnej gospodarki i ludzkich losów, a także naszego miejsca i własnych perspektyw w tym wędrującym świecie.

Tutaj można przeczytać wszystkie wpisy prof. Grzegorza W. Kołodko.
Zapraszam do dyskusji!

Blog is a part of NAVIGATOR to my book Truth, Errors and Lies. Politics and Economics in a Volatile World www.volatileworld.net. The readers can continue here the fascinating, never-ending debate about the world’s society, global economy and human fate. It inspires one to reflect also on one’s own place in the world on the move and one’s own prospects. In this way the user can exchange ideas with the author and other interested readers.

Here you can download archive of all posts professor G. W. Kołodko.
You are invited to join our debate!

2,861 thoughts on “Witam na blogu – Welcome on the Blog

  1. (750.) Dear Professor Kolodko,
    What is your opinion about INCOME INEQUALITY? Professor G.S. Becker — and of course I agree with him — wrote in one of his book titled “The Economics of Life” this words: “Maybe the Earnings Gap Isn’t Such A Bad Thing. Income inequality grew substantially during the Regan and Bush Presidencies […]. The reason may be because they realize that the increase in inequality is related to economic growth. When greater inequality is due to higher rates of return on human capital and other investments in knowledge, it can be an engine that drives an economy toward more rapid economic growth. […] The increased earnings gap during the past two decades in the U.S. is mainly the result of higher returns on education, training, and experience. This didn’t happen because of Presidential or congressional policies but because companies competing for skilled workers bid up their pay compared with the wages of less-skilled workers.”

    Thank you in advance for your answer.
    Warm regards,
    Greg

  2. (749.) Chciałbym nawiązać do ostatnich tragicznych wydarzeń, ale z trochę innej strony. A mianowicie, jakie skutki gospodarczo-społeczne będzie miała katastrofa w Smoleńsku?

    Na stronie internetowej TVN24 już następnego dnia po wypadku pojawiła się duża analiza specjalizującej się w tematyce gospodarczej agencji Bloomberg. “Sobotnia katastrofa, w której zginęło wielu czołowych polskich polityków i szefów instytucji publicznych może diametralnie zmienić sytuację gospodarczo-polityczną kraju. Najprawdopodobniej wzmocni ona pozycję Platformy Obywatelskiej a także ustali bardziej liberalny kierunek zmian w Polsce” – orzekli jej analitycy. Przypomnieli, że inwestorzy postrzegali prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prezesa NBP Sławomira Skrzypka jako postacie jednoznacznie “wrogie rynkom”. “W czasie spotkań z klientami wielu z nich uważało, że były to główne siły blokujące reformy rynkowe w Polsce – komentuje Preston Keat, dyrektor Eurasia Group, londyńskiej firmy konsultingowej zajmującej się kalkulowaniem ryzyka” – można było przeczytać we wspomnianym artykule.

    Bloomberg wytknął prezydentowi Kaczyńskiemu m.in. blokowanie prywatyzacji służby zdrowia i liberalizacji systemu emerytalnego.

    Także w dzisiejszej Gazecie Prawnej jest duży tekst o tym, że katastrofa smoleńska prawdopodobnie pozwoli ruszyć z liberalnymi “reformami”, których katalog jest bardzo długi.

    Panie Profesorze! Czy Pańskim zdaniem nasi politycy zdecydują się na “polską doktrynę szoku”? Czy wykorzystają ludzki dramat, dezorientację społeczeństwa i szok po stracie prezydenta oraz kilkudziesięciu najważniejszych w państwie urzędników dla przeprowadzenia neoliberalnych zmian?

  3. (748.) Panie Profesorze proszę przyjąć moje najserdeczniejsze wyrazy współczucia z powodu tragedii polskiego samolotu prezydenckiego. Wszyscy jesteśmy poruszeni, ale Panu musi być wyjątkowo trudno, bo w wypadku zginęło wielu Pana Przyjaciół i Znajomych.
    W pełni się z Panem zgadzam, iż pytanie “dlaczego” powinniśmy zamienić w “co możemy zrobić dla kraju a nawet dla siebie samych”, bo to najbardziej przysłuży się pamięci Ofiar.

  4. (747.) Kiedy czasem oglądalismy krótkie transmisje telewizyjne z różnych wydarzeń politycznych czy społecznych w Stanach Zjednoczonych z udziałem Ich Prezydenta, widać było wielkie wzruszenie, aplauz i poparcie zwykłych obywateli dla Głowy Kraju. Wydawałao sie, że Prezydent jest dla nich niesamowitym autorytetem i kimś zupełnie wyjątkowym – przynajmniej tak okazywano na zewnątrz, własnie – nie wstydzono sie okazywać tego zachwytu na zewnatrz. Mam wrażenie, ze czasem patrzyliśmy na takie reakcje z niedowierzanie i z lekką zazdrościa, a nawet mogło nam sie wydawać, ze Ich Prezydent jest może lepszy od Naszego. Pewnie tak nie było, tylko, że my Polacy, jak już nie raz sie przekonaliśmy, nie doceniamy tego co mamy, nie potrafimy chwalić naszego i nie potrafimy byc z tego dumni. Ale mimo to jestesmy dobrymi ludźmi. Szkoda tylko, że trzeba tragedii, żebyśmy poczuli kim naprawde jesteśmy, kim jest tak naprawdę Prezydent i jak jest dla nas ważny!. I chyba dopiero w takim momencie odczuwamy co to patriotyzm…ojczyzna… nawet nie musimy na ten temat zbyt wiele mówić…. wystarczy spojrzeć na twarze ludzi , ich oczy…zajrzeć w głab siebie i wsłuchac sie w to co czujemy. Wstyd mi – m.in. za siebie, ze dopiero teraz…….

  5. (746.) April 10th, 2010

    There are things in life beyond comprehension. Accidents that should never happen do happen…. Like the one on April 10, 2010. A tragedy…

    I have just come back from the Presidential Palace. This time I have been there together with my daughter. I have lit a candle and laid a red rose…

    Many times have I visited the Palace. For the first time it was 21 years ago, during the Round Table talks, recently – not so long ago – to talk to President Lech Kaczynski once again about Polish public finance and the methods to improve the condition of our economy. I reported on one of such meetings here on the blog (entry 516, 15.06.2009, http://www.wedrujacyswiat.pl/blog/gwk_BLOG.pdf). When then, answering the questions from journalists, I emphasised that the President commented on the economic and financial issues not only with great concern but with a considerable measure of competence as well, that he was factually well prepared for the discussion, it was not to everybody’s liking. Even today, I have come across this opinion in BBC news (http://news.bbc.co.uk/2/hi/europe/8613778.stm) – actually coined in Poland and repeated so often that it has become a false cliché – that President Kaczynski allegedly “had advocated a right-wing Catholic agenda, opposed rapid free-market reforms and favoured retaining social welfare programmes.” Well… as to hindering of rapid free-market reforms it is a misunderstanding, as we should always aim at effective, not rapid, reforms. Whereas regarding the retaining of social welfare programmes, most often it was President Kaczynski that had all the arguments in his favour, not his political neoliberal opponents. In no way was the Lech Kaczynski’s presidency harmful to reasonable continuation of Poland’s economic transformation. Precisely in this field, being otherwise entirely the government’s domain, he made no mistakes.

    I met President Lech Kaczynski sixteen years ago, in April 1994, when I became a government official for the first time. He was then the President of the Supreme Chamber of Control, NIK, to which I had brought some cases as well. We cooperated because we cared for careful management of public funds, even though we did it from different institutional positions. He never disregarded such issues also as a President.

    When holding my government posts of the Deputy Prime Minister of the Republic of Poland and the Minister of Finance I have travelled as a passenger of the plane which crashed near Smolensk many times. With President Walesa during the official visit to Japan and Korea in 1994; to Paris to sign the document of Poland’s accession to OECD in 1996; returning from Athens with the Government team and President Kwasniewski after signing the treaty of Poland’s accession to the European Union. On more than one occasion the plane hosted on board many prominent politicians and personalities of decisive importance for the State at a time, yet never as many as this morning…

    I knew many, much too many, of those who were killed in the catastrophe. They were of all backgrounds – government, parliament, army, clergy… The last time I spoke to Madame Maria Kaczynska was a week ago behind the scenes of the National Philharmonic on the occasion of Ludwig van Beethoven Easter Festival. She was a true music lover. I told her that it was a pity that the President was busy and could not join us to listen to this beautiful music… On the day before this great tragedy, Friday evening, we opened the 13th Polish Conference on University Legal Counselling Service, organised at the Kozminski University, and I talked to Jerzy Szmajdzinski, the Deputy Speaker of the Polish Parliament. We arranged to meet next week….

    He and others who have passed away today shall be no more… But there will be another week. And the following years. And next generations!

    Now, when we are inundated with the questions WHY?, there is no other option but to flee forward. With no doubt, it is the time for a truly deep thought. The first that seems to come to one’s mind is the need of concern for our Homeland’s true good and abandoning of all disputes over the unimportant issues, or using destructive political battle instead of constructive programme competition. It is, after all, the biggest irony of fate that so many wonderful people could only meet on board of this fatal plane flying to commemorate other tragic event. Even more people will be present at their funerals that will be watched worldwide. Indeed, the most important is what we will demonstrate to the world and, above all, to ourselves afterwards. Because after must be more important than before.

  6. (745.) Właśnie jestem po lekturze Pańskiego artykułu poświęconego możliwości uniknięcia kryzysu. Troszkę mnie ta sprawa interesuje jako kogoś zajmującego się finansami i mam kilka uwag. Nie bardzo rozumiem, dlaczego wszystkiemu winny jest neoliberalizm. Neoliberalizm zaczynam powoli postrzegać jako “straw-mana” który jest winny nawet temu, że Kowalskiemu zepsuł się samochód. Nie widzę konkretów. Dlaczego to neoliberalizm jest winny rozdmuchaniu bańki spekulacyjnej? To przecież bliskie zeru stopy procentowe ( których obniżanie jest zwykle przez Pana rekomendowane) sprawiają, że ludziom nie opłaca się oszczędzać pieniędzy…i inwestują we wszystko inne (w 2005 roku, jak się szacuje – 40% nieruchomości było traktowanych jako lokaty!)

  7. (744.) Neoliberalizm to ufinansowienia bez mała wszystkiego po to, by poprzez handel nieracjonalnymi oczekiwaniami podmiotów gospodarczych zwiększyć zakres spekulacyjnych transakcji umożliwiających redystrybucję dochodów od uboższych do zamożniejszych warstw społeczeństwa. Neoliberalizm tworzy w miejsce kapitalizmu autentycznych przedsiębiorców kapitalizm chciwych spekulantów. Liberalizm to swoista gospodarka-kasyno. Nade wszystko zaś neoliberalizm to dewiacja rynkowych stosunków społeczno-ekonomicznych, która wykorzystuje ideały liberalizmu – takie jak wolność, demokracja, swobodny rynek, prywatna własność, przedsiębiorczość, konkurencja – w celu maksymalizacji zysku grup, które i tak już bardzo wzbogaciły się w historycznym procesie rozwoju gospodarczego kosztem większości społeczeństwa. Z tych względów neoliberalizm jest zwolennikiem skrajnej deregulacji gospodarki i osłabienia roli państwa.

  8. (743.) Szanowny Panie Profesorze!
    Chciałbym Pana prosić o najprostsze i najkrótsze, jak to tylko możliwe zarysowanie podstawowych różnic pomiędzy liberalizmem oraz neoliberalizmem? Jestem pasjonatem tzw. austriackiej szkoły ekonomii i z mojego punktu widzenia interwencje państwa są wyrazem pewnej arogancji intelektualnej (bo tak na prawdę to my więcej nie wiemy niż wiemy). Niemniej jednak, jako uczeń Poppera szukam argumentów które zaatakowałyby austriacki punkt widzenia i myślenia. Jest Pan osobą z którą chyba bałbym się wejść w otwartą polemikę, niemniej jednak bardzo bym prosił o oświecenie!

  9. (742.) Zdaję sobie sprawę, że na blogu wypowiadają się ludzie wierzący i niewierzący ale proszę zobaczyć jakie to jest życie…
    5 lat temu dokładnie w wigilie Bożego Miłosierdzia Polacy żegnali Jana Pawła II a dziś właśnie przypada te święto a wczoraj w wigilię (sobota) ten straszny wypadek. I znowu przebudzenie całego Narodu.
    Aby nie skończyło się tylko na emocjach i żalu. Polacy muszą poczuć w sobie siłę i szybciej dojrzeć.
    Może gdyby nie doszło do tragedii 70 lat temu to nie byłoby dzisiaj drugiej listy katyńskiej :(
    Wyrazy głębokiego współczucia dla rodzin objętych tą tragedią…

  10. (741.) Zycie trwa tylko chwile, Ci ktorzy potrafia to docenic maja odrobine pokory do otaczajacego nas wszechswiata. Polityka, spory nie sa w stanie przechytrzyc tego co los ma dla nas przygotowane.

    Ciezki to dzien dla nas wszystkich, nalezy miec nadzieje ze Bog w swych planach uwzglednil pojednanie niegdysiejszych zacieklych przeciwnikow – a szerzej Rosjan i Polakow.

  11. (740.) Dear Professor Kolodko,

    We are deeply saddened by the tragic loss of Poland’s President and all the other Polish people involved in the accident.

    The Polish people are in our hearts in solidarity.

  12. (739.) Jestem głęboko poruszona tą straszną tragedią, do jakiej doszło wczoraj rano w Smoleńsku.
    Trudno w to uwierzyć i trudno to zaakceptować. Zginęło tylu wybitnych ludzi…

    Prezydent Lech Kaczyński..Nie zawsze się z nim zgadzałam, ale teraz trudno mi wyobrazić sobie dalsze życie polityczne Polski bez niego…W galerii fotografii Profesora Kołodko w dziale “Polityka” jest zdjęcie Lecha Kaczyńskiego ,zrobione podczas spotkania z Ministrami Finansów…Trudno uwierzyć,że takiego spotkania już nigdy nie będzie…

    Pani Prezydentowa Maria Kaczyńska..Pani Maria,bo tak o niej wszyscy mówią.Niesamowicie ciepła,naturalna, mająca własne poglądy PIERWSZA DAMA.Ogromny żal odczuwam z powodu jej śmierci..

    Jolanta Szymanek-Deresz,Izabela Jaruga-Nowacka,Grażyna Gęsicka, Aleksandra Natalii-Świat- wspaniałe, niezwykle mądre polskie parlamentarzystki.Trudno będzie je zastąpić..

    Jerzy Szmajdziński-w przeddzień tragedii obchodził 58 urodziny, pełen energii i planów szykował się do prezydenckiej kampani.Dwa dni wcześniej dokonał ostatniego wpisu na swoim blogu.. Dla polskiej lewicy jego śmierć to olbrzymia strata.

    Nie będę wymieniać więcej nazwisk.Każda z tych osób, która zginęła w Smoleńsku była wybitna
    w swojej dziedzinie, każda z nich miała rodzinę. W jednej chwili Polska straciła wielu niezwykle utalentowanych ludzi i naprawdę trudno się z tym pogodzić.

    Powiem szczerze, że narasta we mnie pewna złość.Mam wrażenie, że zawiodła logistyka i organizacja tego wydarzenia, które zapewne było przygotowywane przez sztab ludzi.
    Dlaczego nikt nie przewidział, czy nie wziął pod uwagę,że w kwietniu często zawodzi pogoda? To przecież dość częsta sytuacja, kiedy z powodu złej aury samoloty są odwoływane
    lub przekierowywane na inne lotniska. Dlaczego, skoro ta uroczystośc w Smoleńsku była tak ważna i miała rozpocząć się rano, delegacja polska nie poleciała do Rosji dzień wczesniej? Dlaczego nikt nie wziął pod uwagę takiego scenariusza?

    Oczywiście należy poczekać na wyniki prac komisji , zajmujacej się ustaleniem przyczyn katastrofy, ale już chyba teraz wiadomo, pod jaką presją psychologiczną musiał być pilot tego samolotu. Przecież gdyby zdecydował się ( tak , jak zalecała to wieża lotnicza)lądowac w Mińsku, czy w Moskwie , to ta dostojna i tak liczna polska delegacja z Prezydentem na czele , nie wzięłaby udziału w tych tak ważnych dla Polski uroczystościach.
    Mam wrażenie, że to jednak ludzkie błędy ( i nie mówię tu tylko o decyzji pilota) zadecydowały o tej strasznej tragedii. Nie mieści mi się to w głowie, że na najwyższym szczeblu Państwa mogło do tego dojść.

    No cóż, historia zatoczyła koło i katyńskie lasy pochłonęły kolejne polskie ofiary.
    Jeśli ta katastrofa ma jakikolwiek sens , to tylko taki, że Katyń jest teraz na ustach całego świata. Tego przecież zawsze chcieliśmy …
    Ta tragedia ma także inny ,bardzo ważny wymiar, dotyczący naszych relacji z Rosją.
    Być może to dobry moment na wybaczenie i pojednanie z rosyjskim narodem ???
    Czas pokaże…..Szkoda tylko,że tak wielu ludzi musiało zapłacić za to
    najwyższą cenę..

  13. (738.) Bywają rzeczy, które przechodzą ludzką wyobraźnię. Zdarzają się wypadki, które nigdy nie powinny mieć miejsca… Takie jak ten 10 kwietnia 2010 roku. Tragedia…

    Właśnie wróciłem spod Pałacu Prezydenckiego. Tym razem byłem tam z córką. Zapaliłem znicz i złożyłem czerwoną różę…

    W Pałacu bywałem wiele razy. Pierwszy raz 21 lat temu, podczas obrad “Okrągłego Stołu”, ostatni raz niedawno, by rozmawiać z Prezydentem Lechem Kaczyńskim kolejny już raz o naszych finansach publicznych i sposobach poprawy stanu gospodarki. Jedno z tych spotkań relacjonuję na naszym blogu (wpis 516, 15.VI.2009, http://www.wedrujacyswiat.pl/blog/gwk_BLOG.pdf). Gdy potem, odpowiadając na pytania mediów, podkreślałem, że Prezydent nie tylko z prawdziwą troską, ale i dużą dozą kompetencji wypowiadał się o sprawach gospodarczych i finansowych, że dobrze merytorycznie był do dyskusji przygotowany, nie wszystkim to było w smak. Także i dzisiaj w serwisie BBC ( http://news.bbc.co.uk/2/hi/europe/8613778.stm ) czytam opinię – przecież w Polsce urobioną i tak często powtarzaną, że stała się fałszywym stereotypem – jakoby Prezydent Kaczyński “had advocated a right-wing Catholic agenda, opposed rapid free-market reforms and favoured retaining social welfare programmes.” Otóż co do utrudniania “szybkich wolnorynkowych reform” to nieporozumienie, chodzić nam bowiem cały czas powinno o reformy skuteczne, a nie “szybkie”. Co zaś do utrzymywania “programów socjalnych”, to przecież w tych sprawach najczęściej rację miał Prezydent Kaczyński, a nie jego polityczni przeciwnicy z nurtu neoliberalnego. Prezydentura Lecha Kaczyńskiego bynajmniej nie szkodziła sensownej kontynuacji gospodarczej transformacji Polski. Akurat na tym polu, które skądinąd jest całkowicie domeną rządu, błędów nie popełniał.

    Z Prezydentem Lechem Kaczyńskim osobiście zetknąłem się po raz pierwszy szesnaście lat temu, w kwietniu 1994 roku, kiedy po raz pierwszy byłem w rządzie. Wtedy był Prezesem Najwyższej Izby Kontroli, NIK, do której też skierowałem kilka spraw. Współpracowaliśmy, gdyż dbaliśmy, choć z innych pozycji instytucjonalnych, o sumienne gospodarowanie pieniędzmi publicznymi. Nie lekceważył tych spraw także jako Prezydent.

    Pełniąc stanowiska państwowe, wicepremiera Rzeczypospolitej i ministra finansów, latałem wiele razy samolotem, który spadł pod Smoleńskiem. Z Prezydentem Wałęsą z oficjalną wizytą do Japonii i Korei w 1994 roku; do Paryża by podpisać akt przystąpienia Polski do OECD w 1996 roku; wracałem razem z ekipą rządową i Prezydentem Kwaśniewskim z Aten po podpisaniu traktatu o wejściu Polski do Unii Europejskiej. Niejednokrotnie na pokładzie samolotu było jednocześnie wielu prominentnych polityków i osobistości o decydującym wpływie na losy Kraju, ale nigdy aż tak licznie, jak dzisiaj rano…

    Znałem wiele, bardzo wiele osób, które zginęły w katastrofie. Ze wszystkich środowisk – rządowych, parlamentarnych, wojskowych, duchownych… Z Panią Marią Kaczyńską ostatnio rozmawiałem w kuluarach Filharmonii Narodowej tydzień temu, przy okazji Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Była prawdziwą melomanką. Powiedziałem jej, że szkoda, iż Prezydent ma tak mało czasu i nie może razem z nami słuchać tak pięknej muzyki… W przeddzień, na kilkanaście godzin przed tym wielkim dramatem – w piątek wieczorem u nas na uczelni, w Akademii Leona Koźmińskiego, gdzie zainaugurowaliśmy XIII Ogólnopolską Konferencję Uniwersyteckich Poradni Prawnych – rozmawiałem z Jurkiem Szmajdzińskim, wicemarszałkiem Sejmu RP. Umówiliśmy się na następny tydzień…

    Jego i innych, którzy dzisiaj odeszli, już nie będzie. Ale następny tydzień będzie. I następne lata. I pokolenia całe!

    Teraz, kiedy poczną się mnożyć pytania DLACZEGO?, nie pozostaje nic innego jak tylko ucieczka do przodu. Ale na pewno jest to też czas na doprawdy głębszą refleksję. Pierwsza, jaka chyba każdemu się w tych okolicznościach nasuwa, to potrzeba troski o prawdziwe dobro Ojczyzny i zaniechanie sporów o sprawy nieistotne oraz destruktywnych walk politycznych miast konstruktywnej rywalizacji programowej. Przecież to największa ironia losu, że tylu wspaniałych ludzi mogło spotkać się razem tylko na pokładzie nieszczęsnego samolotu lecącego na uroczystość upamiętniającą inne tragiczne wydarzenie. Jeszcze więcej spotka się ich na pogrzebie, który oglądał będzie cały świat. Najważniejsze wszak jest to, co pokażemy temu światu, a nade wszystko sami sobie potem. Bo potem musi być ważniejsze niż przedtem.

  14. (737.) Wyjatkowy dziś dzień, chciałam napisać o czymś innym,ale nie jestem wstanie.Pewnie innym razem.
    To co stało się w sobotę 10 r.kwietnia2010,to nowa ważna datą w historii naszego kraju, podwojnie naznaczony dzień.
    Nie wierzę ,żeby fakt ten nie poruszył nikogo z bywalców tego bloga.
    Tragiczna wiadomość sparaliżowała całą sobotę.
    W ogromnym bólu, który wypełnił ten dzisiejszy dzień, można tylko mieć nadzieję, że śmierć tylu najważniejszych ludzi w Państwie, będzie miała jakiś sens.

    Wyrazy najgłębszego współczucia
    wszystkim tym, którzy czują się dotknięci ogromem tragedii.

    Elżbieta

  15. (736.) A propos wpisu dotyczacego likwidacji 50% dla artystów: ludzie, którzy to proponują, maja obraz życia artysty ukształtowany przez tabloidy. Oczywiscie jest grupa – bardzo nieliczna! – osób z profesji artystycznych, które względnie duzo zarabiają. pozostali zarabiają PONIŻEJ osób z innych działów gospodarki o podobnym poziomie wykształcenia. Ten odpis, liczący sobie ponad 80 lat, jest niemal jedyną pozostałościa po polityce kulturalnej – systemy stypendiów, promocji, emerytury zostały praktycznie zlikwidowane. praktycznie zlikwidowane. Ministerstwo kultury jest resortem orwellowskim – głównie zajmuje sie walka z artystami, by zgodzili sie prawa autorskie zamienić na prawa producenckie – według systemu amerykańskiego. Nie mówiąc o prestiżu społecznym. rezultat? Spośród 27 krajów UE Polska zajmuje w kulturze przedostatnie miejsce. Zarówno pod wzgledem wskaźników ekonomicznych jak i konsumpcji.
    A dla budżetu wpływy z likwidacji tego ostatniego “przywileju” to grosze.
    Na temat sensu tego odpisu por. na przykład artykuły Boya-Żeleńskiego.
    W sprawie dziennikarzy na etacie, pracowników naukowych i innych nie czuję się kompetentna.

  16. (735.) Mój akurat egzemplarz “Wędrującego świata przeczytały 4 osoby: ja, dwóch synów (licealista i student, ale nie ekonomii) i moja mama emerytka. Z zachwytem dyskutowaliśmy o książce. Syn student i mama do tej pory w domowych dyskusjach powołują się na tę książkę. Była ona naprawdę bardzo potrzebna.

  17. (734.) Jestem pod wrazeniem prof.G>Kołodko,byłem na wykładzie, i naprawde podzielam i zgadzam się w pełni z opiniom z profesorem,to ja byłem na wykładzie w Polkowicach,i zadalem pytanie o padadku liniowym,jestem po szkole ekinomicznej dla mnie to jezyk zrozumiały,pozdrawiam z uniwersytetu w Polkowicach,

  18. (733.) Bogdan (wpis 732) stwierdza, że w żadnej znanej mu propozycji “nie mówi się o likwidacji przywilejów. Tymczasem byłby to wpływ do budżetu kilkanaście miliardów rocznie.” Z pewnością ma na myśli propozycje ostatnio zgłaszane, bo przecież w “Programie Naprawy Finansów Rzeczypospolitej” (PNFR), który przedstawiałem w latach 2002-03, problem ten był właściwie postawiony. Niestety, rządzącym wtedy i potem nie starczyło determinacji politycznej – podobnie jak nie starcza jej obecnie – by uporać się z tym wyzwaniem. Ogólnie, nie wchodząc tutaj w szczegóły, zgadzam się przeto z krytycznymi uwagami Bogdana. A co i jak należałoby zrobić, podchodząc już bardziej konkretnie, o tym piszę we wspomnianym programie reformy finansów publicznych. Szkoda tylko, że nie został on zrealizowany w pełni, choć wszyscy kolejni ministrowie finansów przynajmniej po części do niego sięgali. Tym bardziej warto do niego nadal zaglądać – raz po konkretne, wciąż aktualne propozycje rozwiązań, innym razem po inspiracje co do kierunków i sposobów reformatorskich działań. W łatwo dostępnej w Internecie mojej książce pt. “O Naprawie Naszych Finansów” http://www.tiger.edu.pl/kolodko/ksiazki/O_Naprawie_Naszych_Finansow.pdf można znaleźć tak PNFR (s. 57-175), jak i inne teksty dotyczące kierunków przebudowy systemu budżetowego, zarówno podatków i innych przychodów, jak i wydatków publicznych. Tę dyskusję warto kontynuować, by wychodzić z właściwymi propozycjami wobec władz rządowych i ustawodawcy, gdyż sensowne zmiany wymagają zarówno konsensusu politycznego, jak i odpowiednich rozwiązań ustawowych. A to nigdy nie jest łatwe, tym bardziej zaś, gdy dotyczy ograniczanie bądź eliminacji przywilejów.

  19. (732.) Chciałbym zwrócić uwagę na proponowane reformy finansów. Otóż w żadnej znanej mi propozycji nie mówi
    się o likwidacji przywilejów. Tymczasem byłby to wpływ do budżetu kilkanaście miliardów rocznie.
    przywileje te nie tylko są niesprawiedliwe ale nie które rodzą patologie i są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Oto niektóre z nich:
    Płacenie podatku od połowy dochodów przez dziennikarzy,artystów i pracowników nauki oraz od prac zleconych. Nie tylko jest to niesprawiedliwe ale również podważa wiarygodność osób proponujących reformy polegające na likwidacji przywilejów innym skoro sami z nich
    korzystają.
    Należy zlikwidować wspólne opodatkowanie małżeństw i osób samotnie wychowujących dzieci, becikowe dla bogatych i odpisy na dzieci, ulgę internetową powyżej
    pewnego progu dochodów.
    Przywrócić podatek spadkowy powyżej pewnej kwoty i jednego mieszkania.
    Tymczasem wszystko zmierza do tego,
    że dziurę budżetową będą zasypywać najbiedniejsi,

  20. (731.) Witam wszystkich najserdeczniej! Tym bardziej, że to dzień szczególny. Nie tylko ze względu na święta, ale i dlatego, iż dokładnie dwa lata temu – 3 kwietnia 2008 roku – ukazał się “Wędrujący świat” i ruszył nasz blog. Tak, tak, każdy może sprawdzić, że pierwszy wpis, na przeciwległym krańcu naszej niekończącej się debaty, został umieszczony już dwa lata temu… Czas szybko wędruje! I przez te dwa lata umieszczono na naszym blogu ponad 730 wpisów, a więc średnio jeden dziennie! Sam zrobiłem ich 144, a więc 20 proc., choć objętościowo licząc jest to aż jedna trzecia, ponieważ staram się odpowiadać na wszystkie zadawane mi pytania, za które dziękuję, kompleksowe i dogłębnie. Cóż, potrudziłem się i policzyłem: w sumie nasze komentarze na blogu mają ponad milion dwieście tysięcy znaków, a więc jest to drugie tyle, co książka. Taki “Wędrujący świat-bis”.

    Podczas tych dwu lat sprzedano ponad 50 tysięcy egzemplarzy książki. Spośród tytułów wydrukowanych przez wydawnictwo Prószyński i S-ka więcej, choć zaledwie o kilka procent, rozeszło się jedynie bestsellera Stephana Kinga “Ręka mistrza”… Ukazało się 60 recenzji – od renomowanych pism naukowych, takich jak “Ekonomista”, “Państwo i Prawo”, “Przegląd Historyczny”, “Ekologia”, “Bank”, poprzez poczytne tygodniki, takie jak “Przegląd”, “Wprost”, “Przekrój”, po codzienne gazety, łącznie z tymi najpopularniejszymi (choć z jednym wyjątkiem, czego skądinąd należało się spodziewać).

    Odpowiadając na ogromne zainteresowanie czytelników odwiedziłem 60 miejscowości z cyklem wykładów i spotkań autorskich, których odbyłem ponad 240, a więc, przeciętnie licząc, dziesięć każdego miesiąca. W ich trakcie spotykałem się z 30 tysiącami ludzi, głównie na uczelniach, których odwiedziłem ponad sto – od tych najbardziej renomowanych, po małe, regionalne szkoły wyższe. Gościłem – czasami po kilka razy – na uniwersytetach Jagiellońskim i Warszawskim, na Politechnice Śląskiej w Gliwicach i w krakowskiej AGH, w stołecznej Szkole Głównej Handlowej i mej rodzimej Akademii Leona Koźmińskiego, w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i na uniwersytetach Muzycznym i Medycznym, na Uniwersytecie Stefana Kardynała Wyszyńskiego i na KUL-u w Lublinie. Byłem z wykładami i odpowiadałem na liczne i trudne pytania, sam przy okazji wiele się ucząc, na wszystkich polskich tzw. bezprzymiotnikowych uniwersytetach, w uczelniach politechnicznych, humanistycznych, rolniczych. Ale spotykam się również z ludźmi z innych środowisk, z rozmaitych przedziałów wieku – od młodzieży licealnej po emerytów – z ludźmi o bardzo różnych poglądach i zainteresowaniach, ale zawsze takich, którzy zapragnęli zrozumieć więcej i lepiej, co i dlaczego dzieje się wokół nas, a przecież o tym piszę w książce.

    Zawarty w niej opis i interpretacja problemów fundamentalnych dla cywilizacji i rozwoju, dla społeczeństwa i gospodarki, dla kultury i polityki, dla środowiska naturalnego i techniki, trafia, przekonuje i pobudza do refleksji tak wiele osób wywodzących się ze spectrum grup społecznych, zawodowych, pokoleniowych. Niezależnie od środowiska akademickiego szczególnie wiele spotkań odbyło się w kręgach przedsiębiorców i menedżerów, finansistów i bankowców, działaczy samorządowych i organizacji pozarządowych. Te spotkania i rozmowy to unikatowa okazja do porównawczych obserwacji, których płynie masa ciekawych wniosków…

    Udzieliłem także niemało wywiadów telewizyjnych i radiowych oraz prasowych. Zarówno recenzje, jak i wywiady prasowe (ponad 50) oraz zapisy kilkunastu profesjonalnych i politycznych debat są dostępne w NAWIGATORZE – na specjalnym portalu książki – pod łączem http://www.wedrujacyswiat.pl/oKsiazce.php.

    Jak dotychczas “Wędrujący świat” przeczytało sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Jak dotychczas, bo nakład książki jest wciąż wznawiany. Przyjąć można, że każdy egzemplarz czytają średnio co najmniej dwie osoby, tym bardziej że książka jest dostępna w wielu bibliotekach oraz zalecana jako lektura na studiach nie tylko ekonomicznych – od ekonomii poprzez zarządzanie po statystykę – ale również na zajęciach z nauk politycznych, socjologii, psychologii, prawa, stosunków międzynarodowych, ekologii. Udało się zatem zainteresować omawianą, jakże szeroką problematyką dotycząca świata – jego barwnych dziejów, złożonej współczesności i wyzwań przyszłości – zaiste ogromne grono czytelników. I to nie tylko w Polsce, gdyż “Wędrujący świat” ukazuje się – aczkolwiek pod odmiennymi tytułami – również w innych językach. Już wyszło – rok temu – wydanie rosyjskie, potem węgierskie, w tym miesiącu ukazuje się wietnamskie. Przygotowywane są inne wydania, w tym w tak oryginalnych z polskiego punktu widzenia językach jak turecki i farsi, czyli współczesny perski. Trwa tłumaczenie na chiński. I – co najważniejsze – w tym roku pod tytułem “Truth, Errors and Lies. Politics and Economics in a Volatile World”, nakładem Columbia University Press, New York, wychodzi amerykańska edycja książki. I na tym bynajmniej nie kończy się lista krajów, które publikują “Wędrujący świat”; będzie dłuższa.

    Co zatem wynika z tej dwuletniej wędrówki po kraju? Wiele spraw godnych zadumy i stosownych działań – od intelektualnych, badawczych i edukacyjnych począwszy, a na biznesowych i politycznych kończąc – z których tutaj zasygnalizuję dziesięć. Otóż, po pierwsze, zupełnie nieudana, totalnie chybiona, okazała się próba mediów związanych z nurtem neoliberalnym, aby zbyć “Wędrujący świat” milczeniem. Nie były – i nadal nie są – w stanie podjąć dyskusji na argumenty, rzeczowej i merytorycznej, co zresztą widać generalnie w życiu publicznym i debatach toczonych na łamach, falach i ekranach. Neoliberalizm – ten polityczny i jego medialne przedłużenie – bardziej niż rzeczowo polemizować, na co go nie stać ze względu na uwiąd intelektualny i brak racjonalnych argumentów, stara się kamuflować i zamazywać obraz rzeczywistości. Wtedy zaś, gdy jest z pozycji naukowych i pragmatycznych pryncypialnie krytykowany – jak na kartach książki – to udaje, że tej krytyki nie widzi i nie słyszy. Ale inni nie są ani ślepi, ani głusi. I to wyraźnie daje się zauważyć tak w recenzjach książki, jak i na żywych spotkaniach. Ludzie jakby szerzej otwierają oczy, dziwiąc się, że wcześniej nie dostrzegli tego, co napisałem i mówię im o faktycznych współzależnościach rządzących procesami politycznymi, społecznymi i kulturowymi. Odnajdują w tym Polskę, swój region, branżę, okolice, siebie. I znajdują łatwiej odpowiedzi na nurtujące ich pytania, czasami egzystencjalne, innym razem filozoficzne.

    Po drugie, zbyt wielu myśli – z zgrozo! – mediami. Nie mając, co oczywiste, dostatecznej ilości własnych obserwacji i doznań, ani też metodologicznych podstaw dokonywania uogólnień, ludzie opierają się na cudzych opiniach. Bynajmniej nie oczekuję od szerokiej reprezentacji rozmaitych grup społecznych profesjonalnych analiz i teoretycznych wniosków, ale zatrważa, jak wiele poglądów, opinii, sądów opiera się nie na lekturze książek i głębszych przemyśleniach, lecz na czytaniu gazet i powierzchownych refleksjach. Dotyczy to – a to już poważna sprawa – również części środowiska akademickiego. Słuchając niektórych pytań, od razu czuć, jakie kto czyta gazety. Zresztą sami pytający często zaczynają od tego, że jakaś gazeta twierdzi… Takie “myślenie mediami”, z których zbyt duża część jest dojutrkowa, przeideologizowana, służebna wobec grup specjalnych interesów oraz skrajnie skomercjalizowana, stanowi nie tylko zagrożenie dla jakości elit, bez wysokiego poziomu których nie może być mowy o znaczącym postępie, ale powoduje wręcz swoistą intelektualną zapaść społeczeństwa. Z tego też punktu widzenia fakt, że lekturze “Wędrującego świata” oddało się sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a setki tysięcy i miliony mogły zapoznać się choćby po części z właściwą jej linią argumentacji za pośrednictwem tychże samych mediów (choć niejednokrotnie wbrew ich intencjom), to wielka sprawa. Autentyczna ciekawość bowiem znalezienia satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, jak jest naprawdę i dlaczego jest tak, a nie inaczej, daje się zauważyć na każdym bez mała spotkaniu.

    Po trzecie, co do kontaktów z mediami, to rzuca się w oczy rosnąca niezadowolenie szeregowych dziennikarzy z manipulowania informacjami i nimi samymi przez ich szefów, zwłaszcza redaktorów naczelnych i nadzorujących ich wydawców. Rzuca się to w oczy zwłaszcza w prasie regionalnej. Zdarzało się, że sam poddawałem w wątpliwość obiektywność ich supozycji, że jest aż tak źle…

    Po czwarte, dość powszechne jest przekonanie, że już wręcz zagraża demokracji i rynkowi skala zbiurokratyzowania i skorumpowania administracji i polityków wszystkich szczebli. Co gorsza, przekonanie to daje o sobie coraz silniej znać. Ewidentnie mniej było takich głosów dwa lata temu niż obecnie. Obciążani za to odpowiedzialnością są ogólnie politycy, a często bezpośrednio obecny rząd.

    Po piąte, uderza, jak wielu słuchaczy i czytelników dowiaduje się po raz pierwszy, że we współczesnej, współzależnej gospodarce ogólnoświatowej – w tej naszej nowej erze globalizacji, liberalizacji, transformacji i integracji – niemało można osiągnąć poprzez mądre zorganizowanie wspólnych działań. I to nie tylko sprawną administrację lokalną oraz profesjonalną strategię przedsiębiorców, ale także – a niekiedy zwłaszcza – poprzez racjonalną, poddaną priorytetom ogólnospołecznym makroekonomiczną politykę na szczeblu rządowym. Jak się okazuje, neoliberalna nawałnica, poprzez zmasowane medialne pranie mózgów, wmówiła ludziom, że rząd raz to niewiele, innym razem wręcz nic nie można zrobić. No bo wiadomo – globalizacja, no bo rynek, a teraz jeszcze no bo kryzys… I dalej słychać takie naiwne, podbudowane doktrynerstwem albo wyrafinowane, podbudowane troską o interesy wybranych grup, ale zawsze z gruntu fałszywe poglądy. Ich zalew swoje zrobił i przeciwdziałać temu nie jest łatwo. W tym kontekście “Wędrujący świat” odgrywa rolę, którą mu przypisałem. I zahamować tym razem tę falę pozytywnego myślenie też nie jest łatwo. Teraz bowiem już coraz więcej ludzi wie, że można i trzeba brać swój los w swoje ręce także zbiorowo – po sąsiedzku, lokalnie, narodowo, regionalnie i wreszcie jako cała ludzkość.

    Po szóste, dość szerokie jest przekonanie, że Polska jest tuż-tuż za bogatymi tego świata i wystarczy stosunkowo krótki okres (a pokolenie czy dwadzieścia lat ludzie uważają za okres bardzo długi), aby stać się krajem bogatym. Takie irracjonalne wyobrażenie, zwłaszcza na tle polityki gospodarczej ostatnich lat, spowalniającej tempo naszego rozwoju po raz trzeci podczas posocjalistycznej transformacji – po szoku bez terapii na początku lat 1990. i przechłodzenia bez potrzeby pod ich koniec – musi zastanawiać. Nieustannie szafuje się porównaniami, ile to zarabia nauczycielka w Szwecji albo pielęgniarka we Francji, czy też profesor w USA albo inżynier w Niemczech, abstrahując na ogół od tego, że tam się tyle zarabia, ile się wytwarza. Zarobki przeto są zasadniczo funkcją przeciętnej wydajności pracy, a nie polityki redystrybucyjnej rządów, choć i ta ma swoje znaczenie. Natomiast zdarzają się racjonalne – a bywa, że racjonalizm ten jest szokujący na tle błędów polityki centralnej – postulaty, jak poprawić jakość polityki społeczno-gospodarczej rządu i podnieść jej skuteczność. Jeśli zatem wciąż i w niejednym miejscu słychać postulaty, które w skali makroekonomicznej muszą uchodzić za populistyczne, do jednakże głównym zagrożeniem dla szybkiego i zrównoważonego rozwoju pozostaje neoliberalizm. A to, że ostatnio, ze względy na nadchodzące wybory, sięga on do potępianych przezeń posunięć jawnie populistycznych, to przecież nic innego jak kupowanie na koszt podatnika głosów ludzi nazywanych elektoratem…

    Po siódme, im niżej, tym lepiej. Dawałem temu wyraz także na naszym blogu. Otóż z dala od stołecznego zgiełku, w wymiarze lokalnym, ludzie zachowują się bardziej racjonalnie. Dotyczy to także tych parających się działalnością publiczną oraz gospodarowaniem, co zawsze naraża na ryzyko i niesie nadzieje także innym, od skutków ich działalności uzależnionym. Na szczeblu województwa, a jeszcze bardziej powiatu i gminy (a także sensownych, oddolnie tworzonych związków gmin) jest dużo więcej pragmatyzmu i koncyliacyjności, łatwiej i szybciej osiąga się kompromisy przy rozwiązywaniu naturalnych sprzeczności interesów, bo mniej jest jałowych sporów, ideologicznych kłótni i politycznych awantur. Mniej też jątrzenia mediów. Oczywiście, by było nam wszystkim lepiej, nie wystarczyłoby zamienić wójta na premiera czy starostę na prezydenta; nie w tym rzecz. Problem przecież tkwi w jakości instytucji i kulturze politycznej, a pod tym względem mamy wcale nie mniej do zrobienia niż parę lat temu.

    Po ósme, w Polsce (a także w pozostałych krajach posocjalistycznej transformacji oraz w społeczeństwach przechodzących innego typu radykalne przeobrażenia) głębokie są międzypokoleniowe różnice tak wartości, jak i – co za tym idzie – poglądów i preferencji politycznych. Obserwując to zróżnicowanie punktów widzenia poprzez pryzmat formułowanych twierdzeń i zadawanych mi pytań na salach wykładowych, wyraźnie dostrzegam, że rzeczywistość inaczej oceniana jest przez kolejne generacje. Dyskutując przy wielkanocnym stole o polityce i gospodarce, od czego mało kto potrafi uciec, odmienne niż własne poglądy usłyszy ktoś od swoich rodziców, znających także poprzedni ustrój z własnych doświadczeń i mających przed sobą relatywnie krótszy życiowy dystans pozostający jeszcze do przewędrowania, a inne od dzieci, których zamierzchła dla nich przeszłość mało obchodzi, a przyszłość widzą zgoła odmiennie niż dziadkowie, jest ona bowiem w ich kategoriach życiowych zdecydowanie dłuższa.

    Po dziewiąte, ludzie znużeni są marnością polityki – tej, którą karmią ją media, gdyż poza własną, lokalną, tylko taką, zwichniętą w krzywym zwierciadle mediów znają. Oczekiwać należy rekordowo niskiej frekwencji w następnych wyborach prezydenckich i parlamentarnych, gdyż coraz częściej słychać sfrustrowane głosy, że nie ma na kogo głosować czy też, że nie ma pomiędzy kim wybierać. Jawi się przeto coraz wyraźniej syndrom narastającej apatii społecznej. Ale – sądzę – z tej apatii w swoim czasie wyrośnie bunt. O ile, oczywiście, wcześniej polityka nie zmieni się na lepsze, ale na to przecież w najbliższych latach bynajmniej się nie zanosi, choć pragnienie takiej zmiany jest coraz silniejsze. Ludzie znowu powiadają, że “tak dalej być nie może”, ale zarazem uważają, że jednak będzie.

    Po dziesiąte, wiele osób przekonało się, że ekonomia – atrakcyjnie, bo w interdyscyplinarnym i nieco zbeletryzowanym opakowaniu podana – może być nie tylko ciekawa, ale wręcz intrygująca. Że trudne, zawiłe sprawy można wyjaśniać i opisywać w prosty i przystępny sposób. Że można dojść do prawdy i nawet samemu sporo nauczyć się, jak ją wyłuskiwać z nawałnicy informacji i jak samemu wyciągać prawidłowe wnioski pod warunkiem, że potrafi się sięgać po odpowiednie dane i pomyśli trochę inaczej… “Wędrujący świat” w tym pomaga. Chyba dlatego stał się aż tak popularny i jest znaczącym orężem w walce z głupotą i prywatą, z zaściankowością i chciwością, z chamstwem i kłamstwem. Kto czyta, nie błądzi.

    I tak za nami już dwa lata fascynującej wędrówki: książka, NAWIGATOR, nasz blog, spotkania i dyskusje. A nade wszystko obserwacje, przemyślenia, wnioski, działania… Wędrujemy zatem dalej!

    WESOŁYCH ŚWIAT!

  21. (730.) W sprawie sportowców i nauczycieli:
    1. Sportowcy to stosunkowo mała grupa, więc można ich spektakularnie finansować. Nauczyciele to zupełnie inna skala problemu. W tym, co napisała Anna, najważniejsze jest dla mnie to, że nauczyciele nie mają pozapłacowych satysfakcji. Obyś cudze dzieci uczył! Problem edukacji jest w Polsce traktowany po macoszemu – programy szkolne w tej chwili podporządkowane są bieżącym potrzebom zatrudnienia. W zasadzie ideą jest wykształcenie zawodowe. Wiedza ogólna to coś na odczepnego, jakie są skutki, można się przekonać oglądając teleturnieje, gdzie jak się okazuje bitwa pod Trafalgarem to wydarzenie z okresu Ludwika XIV! I jak mamy mieć społeczeństwo zdolne do krytycznego myślenia? Uczeń czy student pozbawiony jest możliwości porównywania bieżącej ideologii z tym, co już było – minęło.
    W tej Turcji, z którą współpracuje Anna (to bardzo ciekawe, chętnie bym się dowiedziała coś więcej na ten temat), w której kilkadziesiąt lat temu było 90% analfabetów, a teraz w każdym większym mieście jest po kilka szkół wyższych, nauczyciele są traktowani jak żołnierze pierwszej linii frontu w walce o lepszą przyszłość.
    Żeby poprawić sytuacje w Polsce, same podwyżki nie wystarczą. Wystarczy popatrzeć, jak zdemoralizowała się profesura, która ma możliwości zarabiania na kilku etatach. Nauczanie zeszło na daleki plan, praca naukowa również, także własna. ( Niedawno w tvn24 jeden profesor wspomniał, że Galileusza zmuszono do wypicia cykuty…) Dlaczego nikt tu nie porusza sprawy reformy szkół wyższych. Aktualna ministerka od szkolnictwa wyższego nie jest niczyją ulubienicą, ale jednak próbuje się zabrać za wieloetatowość.
    2. Ludzi można zdemoralizować pieniędzmi także w sporcie. Czy ktoś zauważył, jak się różnią psychicznie te patałachy od piłki nożnej od Justyny Kowalczyk czy Adama Małysza? Piłka nożna to od dziesiątków lat wielkie pieniądze. Małysz czy Kowalczyk działają w dziedzinach, które do niedawna były w Polsce marginesowe. To ich własna pasja przyniosła sukcesy. Czy ktoś słyszał o przekrętach także w lekkoatletyce?
    3. Sportowcy są potrzebni władzy, ale także mediom. Wystarczy zauważyć jak relacjonowane są sukcesy sportowe. NASZ zajął trzecie miejsce! Spróbujcie się dowiedzieć, kto zajął pierwsze i drugie i jaki miał wynik… To charakterystyczne dla zakompleksionych narodów i takie podejście tylko pogłębia tę sprawę.

  22. (729.) W wielkanocny poniedziałek – 5 kwietnia 2010 roku – mija dokładnie 21 lat, jak wstaliśmy od “Okrągłego Stołu”. Akurat wczoraj wpisałem dobrą ocenę studentce, która dokładnie wtedy – 5 kwietnia 1989 roku – się urodziła. Zaiste, Agata przewędrowała w międzyczasie całe swoje życie, a my wszyscy szmat drogi…

    Dwie dekady posocjalistycznej transformacji systemowej za nami. Ale czy rzeczywiście są to tylko dwie dekady? A może jednak więcej, skoro w wielu krajach zaliczanych obecnie do gospodarek rynkowych, wyłaniających się z byłego systemu centralnie planowanej gospodarki socjalistycznej, korzenie tych wielkich zmian tkwiły już w latach wcześniejszych. Po dwu dekadach posocjalistycznych przeobrażeń ustrojowych obecnie funkcjonują już mniej czy bardziej dojrzałe gospodarki rynkowe na obszarze od Łaby do Pacyfiku. Ale czy zaiste są to już dojrzałe systemy rynkowe, skoro marny stan zaawansowania reform instytucjonalnych w niektórych krajach poradzieckiej Azji środkowej jest mniejszy niż w pewnych krajach środkowej Europy dwadzieścia jeden lat temu, kiedy to my – Polacy – wstawaliśmy od „Okrągłego Stołu”?

    Tylko te dwa pytania pokazują, jak ogromna i złożona jest problematyka posocjalistycznej transformacji. Zwłaszcza, że chodzi tu nie tylko o przejście od gospodarki planowej, opartej na dominacji własności państwowej i biurokratycznej kontroli, do gospodarki rynkowej, opartej na dominacji własności prywatnej i zderegulowanej. Idzie także o transformację do demokracji politycznej, do społeczeństwa obywatelskiego, do nowej mentalności i kultury.

    Na tym tle trudno byłoby oczekiwać identycznego przebiegu procesu transformacji we wszystkich krajach zaangażowanych w ten wiekopomny proces. Próbuje się jednak ujmować go w tych samych kategoriach, co często – zbyt często – prowadzi do nadmiernych uproszczeń, a niekiedy wręcz prostackich uogólnień, podczas gdy do interpretacji procesu posocjalistycznej transformacji trzeba podchodzić w całej jego złożoności i kolorystyce. Jest to wciąż zadanie o tyle trudne, ponieważ rozmaitymi autorami – także tymi z najwyższych półek – kierują nie takie same orientacje teoretyczne czy metodologiczne i bywa, wcale często, że przyświecają im odmienne wartości. Jednakże nie powinno to być przeszkodą w tworzeniu kompleksowej teorii ustrojowej transformacji – tego metaprocesu naszego życia.

    W sposób oczywisty kraje socjalistyczne (przez wielu nazywane obecnie , komunistycznymi, bo nie wtedy, gdy system ten istniał) na przełomie dekad lat 1980. i 1990. miały wiele fundamentalnych wspólnych cech. Upoważnia to licznych badaczy do upychania całej ich wiązki do jednego, wspólnego koszyka. Ale z trudem się tam mieszczą, ponieważ wadliwe merytorycznie jest plasowanie rozmaitych subsystemów socjalistycznych pod jednym wspólnym mianownikiem. Przecież różnice pomiędzy Polską i Rumunią końca lat 1980. miały charakter jakościowy; to były odmienności ustrojowe, zasadnicze, a nie drugorzędne, z czego nie zdaje sobie sprawy połowa społeczeństw tych krajów, bo albo ich wtedy jeszcze wcale nie było, albo nie mogą pamiętać, co i jak się działo naprawdę. Podobnie jest z onegdajszymi różnicami między Węgrami i Bułgarią czy ówczesną Jugosławią i Albanią. Zróżnicowane instytucje, odmienna polityka, zdywersyfikowane poziomy rozwoju (zacofania) – to tylko najważniejsze cechy innej pozycji startowej do transformacji ku prawdziwej gospodarce rynkowej. Jednakże zarazem liczna grupa państw – ponad trzydzieści krajów zamieszkiwanych dzisiaj przez ponad miliard osiemset milionów ludzi i wytwarzających w sumie około 14 bilionów dolarów, czyli jakieś 20 proc. światowego produktu brutto (licząc według parytetu siły nabywczej) – daje się ująć, pod warunkiem dokonania pewnych uproszczeń i założeń, pod wspólnym mianownikiem. Czyniąc to trzeba wszakże mieć świadomość istotnego zróżnicowania geograficznego, kulturowego, ekonomicznego i politycznego tej heterogenicznej grupy. Przy takim podejściu i po tych zastrzeżeniach można z perspektywy szybko upływającego czasu sformułować kilka obserwacji co do dotychczasowego przebiegu transformacji i jej implikacji na przyszłość.

    Nieuchronne było rozlanie się impulsu pchającego interesujące nas kraje w kierunku gospodarki rynkowej wpierw z jednego – z Polski – a potem z kilku państw na cały region Europy Środkowo-Wschodniej i byłego Związku Radzieckiego, a także niektórych krajów azjatyckich. Zadziałał tu mechanizm politycznego domina, który spowodował, że nawet w krajach tkwiących jeszcze wtedy, dwadzieścia parę lat temu, w okowach ortodoksyjnego socjalizmu (komunizmu), jak na przykład w Albanii i Rumunii bliżej nas czy też Wietnamie i Laosie dalej stąd, nieodwracalna stała się ustrojowa transformacja. Od razu wszak trzeba dodać, że w tej ostatniej grupie państw kurs na rynek został po części obrany już wcześniej, od drugiej połowy lat 1980., bardziej pod wpływem wcześniejszych prorynkowych chińskich reform niż w ślad za późniejszym polskim przełomem sprzed 21 lat. Zróżnicowane okoliczności występujące wtedy, w punkcie startu to tej wielkiej metamorfozy, miały olbrzymie znaczenie dla przebiegu transformacji. Warunki najbardziej dogodne, wskutek wcześniejszych rynkowych przeobrażeń, występowały w Polsce i na Węgrzech, najmniej korzystne w ortodoksyjnej Albanii i Rumunii. Co więcej, okoliczności te nadal mają znaczenie, bo pomimo olbrzymiego postępu w sferze budowy gospodarki rynkowej, spuścizna z przeszłości kładzie się długim cieniem na współczesności. I znowu – cień ten ma różny kształt i niejednakową wielkość w poszczególnych krajach.

    Wielkim historycznym osiągnięciem jest, że pomimo napięć wewnętrznych i konfliktogenności schyłkowej fazy zimnej wojny udało się tak złożony proces przeprowadzić zasadniczo pokojowo. Zasadniczo, bo niestety były wyjątki, a ich konsekwencje wciąż dają o sobie znać. Jednakże trzeba podkreślić, że mało kto ex ante, dwie dekady temu, byłby skłonny zakładać, że rozpad Związku Radzieckiego – i to jeszcze w sytuacji rozszalałej wokół hiperinflacji – może przebiegać pokojowo. Ale konsekwencje tamtej konfliktogenności mają określone, komplikujące dalszy bieg procesu, implikacje na przyszłość. Widać to na tak różnych obszarach, jak z jednej strony wciąż dużo silniejsze niż w tradycyjnych systemach rynkowych sentymenty po adresem opiekuńczej roli państwa, czy też, z drugiej strony, haniebne przypadki terroryzmu, zwłaszcza w Rosji i na jej pograniczu.

    Posocjalistyczna transformacja do kapitalizmu jawi się jako proces realny, wielce dynamiczny i wieloaspektowy, nie oparty na żadnej dojrzałej, zwartej teorii ekonomicznej. Gwałtowne zapoczątkowanie transformacji – bo taki przecież miało ono charakter, pomimo nawet dość daleko jak na tamte czasy posuniętych rynkowych reform przeprowadzonych w paru krajach – zaskoczyło przytłaczającą większość ekonomistów, a także politologów i socjologów, tak na Wschodzie, jak i na Zachodzie. W niektórych krajach było to zaskoczenie totalne i obejmowało wszystkich, bez wyjątków – także tych, którym a to upadku, a to na obaleniu starego reżimu szczególnie zależało. Zręby ekonomicznej teorii transformacji były zatem tworzone in statu nascendi, niejako w ruchu. Na bieżąco trzeba było nie tylko analizować i decydować, ale także studiować i teoretyzować, co od czego zależy, jaka powinna być sekwencja działań, jak optymalizować relacje nakłady-efekty w szybko i często w sposób nieprzewidywalny zmieniającej się rzeczywistości. W rezultacie wyłoniła się swoista subdyscyplina ekonomii – a nawet szerzej, nauk społecznych – znana jak “tranzytologia”, a więc nauka o przejściu (ang. transition). Oczywiście, tym razem chodzi o przejście od planu do rynku, od socjalizmu do kapitalizmu. Co ciekawe, “tranzytolodzy” wywodzą się z dwu dość różnych pni. Na Wschodzie była to grupa postępowych, zaangażowanych wcześniej w rynkowe zmiany reformatorów, zarówno teoretyków, jak i praktyków. Na Zachodzie z kolei wyłonili się oni bądź z grona sowietologów, z których skądinąd większość okazała się zupełnie nieprzydatna w nowej rzeczywistości, bądź też spośród ekonomistów głównego nurtu, którzy dopiero w 1989 roku zainteresowali się tym obszarem Ziemi i szybko nauczyli się odróżniać Bukareszt od Budapesztu, Litwę od Łotwy, Indochiny od Indii i Chin…

    Obecnie, pomimo braku zwartej i jednoznacznej teorii transformacji, w oparciu o rozległą wiedzę ekonomiczną oraz na zasadzie intuicyjnych prób i błędów dotychczasowe osiągnięcia transformacji oceniane są ogólnie pozytywnie. Ogólnie, gdyż opinie są ogromnie rozstrzelone i ich uśrednianie do również nadmierne upraszczanie i po części uciekanie od istoty problemu. Zgoła inne przy tym są oceny zewnętrzne, zwłaszcza na Zachodzie, który wciąż ma dosyć iluzoryczne i schematyczne wyobrażenie o tamtym ustroju, inne zaś są opinie formułowane wewnątrz, na Wschodzie, choć i tu w sposób naturalny jedne wykluczają drugie. Pozytywne zmiany przejawiają się nie tylko w jakościowych zmianach instytucjonalnych – a tego przede wszystkim dotyczy transformacja – ale także w daleko idących przemianach strukturalnych. Panuje przy tym zgodność poglądów – i słusznie – co do tego, że możliwie było osiągnięcie odczuwalnie większego postępu, niż to udało się w rzeczywistości. Nie ma za to takiej zgodności – tym razem niesłusznie – co do tego, że można było uzyskać większe tempo wzrostu przy mniejszym zróżnicowaniu materialnego położenia różnych grup ludności. Z tego ostatniego akurat punktu widzenia transformację należy oceniać ogólnie negatywnie.

    Porównawcze – a takie są najciekawsze – studia problemu transformacji, uwzględniające odmienne jej uwarunkowania w różnych warunkach geopolitycznych, pokazują, że proces ten bynajmniej nie jest jeszcze zakończony. O ile z jednej strony łatwo dostrzec, jak wiele mają do zrobienia na drodze budowy rozwiniętej, konkurencyjnej gospodarki rynkowej niektóre kraje bałkańskie oraz szereg republik poradzieckich, o tyle, z drugiej strony, wydawać by się mogło, że dziesiątka krajów posocjalistycznych, które są członkami Unii Europejskiej, zwieńczyła sukcesem proces przekształceń i charakteryzuje ją już gospodarka rynkowa. Ale tak nie jest, gdyż nawet w odniesieniu do liderów transformacji jest jeszcze zbyt wcześnie, by mówić o nich jako o dojrzałych instytucjonalnie i kulturowo systemach rynkowych.

    Tak więc transformacja jeszcze nie jest sprawą przeszłości, a jej kontynuacja zajmie nam sporo lat. Co zatem stanowić będzie o jej zakończeniu i przejściu do pełnokrwistej, dojrzałej gospodarki rynkowej? Na pewno nie jest to żaden moment, podobnie jak w przypadku człowieka. Potrafimy orzec, kto jest dzieckiem, a kto już dorosły, ale nie takie proste jest zdecydowanie, kiedy to nastąpiło przejście z jednej fazy życia do drugiej. Spróbujmy sobie na to pytanie odpowiedzieć, a sami zobaczymy, jakie to trudne. To nie wydarzenie o tym decyduje, ale wielowymiarowy, czasem długi proces. Tym bardziej spostrzeżenie to odnosi się do społeczeństwa, kultury, państwa i gospodarki. Co do tej ostatniej, aby była to naprawdę dojrzała gospodarka rynkowa, to z pewnością musi być ona zdolna do konkurencji w zglobalizowanej gospodarce. Powinna być też zdolna do rozwoju zrównoważonego – nie tylko od strony stricte ekonomicznej (finansowej, handlowej, inwestycyjnej), ale także od strony społecznej (akceptowalny przez ludzi i nie obracający się przeciwko efektywności gospodarczej i zdolności do formowania kapitału podział dochodów i majątku) oraz ekologicznej (zrównoważona wymiana pomiędzy człowiekiem i jego działalnością ekonomiczną a naturą).

    Ta wielka metamorfoza – wielka posocjalistyczna transformacja do gospodarki rynkowej, demokracji politycznej, społeczeństwa obywatelskiego i nowej kultury – zatem trwa. Ucząc się poprzez bogactwo praktycznych działań i teoretycznych studiów nieustannie zwiększamy zakres naszej wiedzy o mechanizmach, prawidłowościach i prawach rządzących tym historycznym procesem. Ale potrzeba nam tej wiedzy znacznie więcej. Zaskoczeniem bowiem dla jednych, choć żadną niespodzianką dla innych (tych chyba jest dużo mniej) jest to, że system rynkowy – ten wyłaniający się w wyniku transformacji, a jeszcze bardziej ten tradycyjny, kapitalistyczny, otaczający kraje posocjalistyczne od lat – daleki jest od doskonałości. Współczesny światowy kryzys gospodarczy to przecież kryzys realnego kapitalizmu, do którego transformacja ustrojowa prowadzi, a nie realnego socjalizmu, od upadku którego ona się rozpoczęła.

    Tak oto, paradoksalnie, po z górą dwu dekadach wielkich przemian ustrojowych pojawia się pytania zasadnicze: do jakiej to gospodarki rynkowej mamy dojść w tej części świata? Realny kapitalizm bowiem – ten istniejący naprawdę, a nie w podręcznikowych modelach konkurencji doskonałej czy ułudnych utopiach neoliberalizmu – niejedno ma oblicze. Podobnie jak niejedno miał realny socjalizm, znany z autopsji coraz węższym kręgom ludzi. Czas przecież robi swoje. I tak choć wydaje się, że dobrze wiemy, od czego odeszliśmy pokolenie temu, to wciąż nie mamy pełnej jasności, do czego zmierzamy…

  23. (728.) Witam! Nie wiem czy wiecie, że od rozpoczęcia przez Pana Profesora serii wykładów i spoktań autorskich uczestniczyło w nich aż 30.000 osób!!! To fantastyczny wynik!

  24. (727.) Witam!
    Najnowszy numer – 2 (46), marzec 2010, s. 15-19, publikuję trzecią i ostatnią część wywiadu zatytułowanego “O metodologii nauk ekonomicznych”. Cały wywiad dostępny jest także na portalu TIGERa pod łączem http://www.tiger.edu.pl/kolodko/wywiady.htm. Zapraszam do lektury i do dyskusji!

    MWK: Kolejny problem, który mnie nurtuje, to rodzaj dychotomii, którą obserwujemy współcześnie. Z jednej strony mamy do czynienia z gwałtownym rozwojem w połowie XX w., może też trochę wcześniej, podejścia matematycznego w naukach ekonomicznych. Z drugiej strony dynamicznie rozwija się też podejście drugie, które bazuje na opisie, na użyciu języka, słowa. Pan Profesor raczej w swoich publikacjach, szczególnie w „Wędrującym świecie”, nie matematyzuje wywodów. Takiemu podejściu opisowemu, bazującemu tylko na słowie, można też zarzucać brak ścisłości wywodu. Matematyka jest zasadniczo pojmowana jako logiczny, spójny system, nie mający tej słabości. Jak Pan Profesor mógłby skomentować tę dychotomię?

    gwk: Uważam, że jedno nie wyklucza drugiego. Jak ktoś nie potrafi posługiwać się językiem matematyki, albo potrafi to robić, ale nie chce z innego powodu nim się posługiwać, to istnieje prawdopodobieństwo słowotoku i braku precyzji. Tym niemniej można posługiwać się tylko słowem, bez używania formuł matematycznych, zachowując bezwzględny rygoryzm, poprawność definicyjną i klarowność myśli. Wielkie zachłyśnięcie się matematyką, zwłaszcza w drugiej połowie XX w., choć na pewno wyszło na korzyść naukom ekonomicznym, to jednak w wielu przypadkach prowadziło tę naukę na manowce.
    Jest sporo przypadków, kiedy widać absolutną dominację formy nad treścią, kiedy myśl badacza koncentruje się na tym, jak liczyć, a nie na tym, co i po co się liczy. Dzieje się tak, gdy badacze jakby zapominają, w jakim celu tak naprawdę wykonują swoje skomplikowane rachunki. Częstokroć błędy podejścia ilościowego polegają na tym, że choć przyjmuje się pewne założenia w toku pracy naukowej, to nie są one weryfikowane. Rezultatem mogą być nieprawidłowe wyniki i wnioski formułowane odnośnie do badanej rzeczywistości. Widziałem pracę opartą o wielkie modele matematyczne, z których wynikało, że im bardziej wykształcone są kobiety, tym wolniejsze jest tempo wzrostu gospodarczego. Wyliczeniom towarzyszyła karkołomna próba interpretacji tego w gruncie rzeczy idiotycznego wyniku. A rzecz – czyli błąd – w tym, że przyjęto niewłaściwe założenia i należało odrzucić ilościowy wynik badań, a nie na siłę “naukowo” go interpretować. Vilfredo Pareto mawiał, że gdy musi znaleźć cenę równowagi pomidorów, to nie wylicza jej w piętrowym równaniu matematycznym, tylko wysyła gosposię na targ…
    Współcześnie poważne błędy jakże często przydarzają się tak agresywnie nagłaśnianym w mediach (nie bez powodu) analitykom rynków finansowych. Oni mylą się częściej niż rzadziej z innych przyczyn. Otóż mają się mylić po to, by ich “odkrycia” i obiektywne niby obserwacje i wnioski kształtowały oczekiwania podmiotów gospodarczych – gospodarstw domowych i przedsiębiorców, oszczędzających i inwestujących – zgodnie z oczekiwaniami tzw. rynku, za którą to zbitką pojęciową kryją się grupy wielkiego interesu, czyli wielkiego kapitału finansowego. W „Wędrującym świecie” szerzej obnażam te mechanizmy. Nie za pomocą wzorów, lecz siłą logiki rozumowania.
    Jeżeli chodzi o rozwój nauk ekonomicznych, to zaiste mamy do czynienia z wielkim postępem podczas minionego półwiecza. Jednakże matematyka – w związku z tym, że jest nauką hermetyczną – w sposób znakomity zawęża pole odbiorców tego typu narracji naukowej. Dlatego też postanowiłem zostawić rozważania ściśle matematyczne tym, którzy się na tym znają i umieją to robić dużo lepiej niż ja. Niech każdy robi najlepiej to, co potrafi.
    Jeden z moich przyjaciół – akurat nie ekonomista, tylko politolog, a nauki polityczne ostatnio też bardzo się zmatematyzowały, zwłaszcza na gruncie amerykańskim – doradzał mi: napisz książkę wielce uczoną, używając jak najwięcej niezrozumiałych terminów, upstrzoną masą wzorów, tak aby nikt niczego nie zrozumiał. Głęboko wziąłem sobie do serca tę podpowiedź i postąpiłem zupełnie odwrotnie. Napisałem książkę naukową, teoretyczną, ale nader przystępnym – wręcz, co wielu podkreśla, literackim językiem – bez żadnych wzorów, minimalizując ilość trudnych terminów, a gdy już się pojawiają, bo muszą, objaśniam je w sposób zrozumiały także dla laika. Ekonomia powinna być tak prosta jak to możliwe, ale nie prostsza.
    Niedawno czytałem książkę zatytułowaną na wyrost “Krótka historia prawie wszystkiego”. Wyszła spod pióra, a raczej komputera fizyka, który donosi o postępie w jego dyscyplinie, o tym jak dochodzono do wielu fundamentalnych odkryć w tej dziedzinie wiedzy, gdzie z natury rzeczy matematyka musi mieć dużo większe zastosowanie niż w ekonomii. Przytoczony jest tam przypadek jednego z wielkich XVIII-wiecznych fizyków, który specjalnie formalizował wszystkie swoje wywody i hermetyzował język, aby w ten sposób opędzić się od ignorantów. Skutecznie.
    Ale nie tędy droga, zwłaszcza w naukach społecznych, w tym w ekonomii. Tutaj bowiem wdrażanie – a dobra nauka to taka, która da się wdrażać z czasem do praktycznych rozwiązań – polegać musi na rozpowszechnianiu wiedzy. Tylko wtedy jest szansa na przebicie się pewnych prawd z teorii do praktyki. Innymi słowy, idzie tu o popularyzację wiedzy. Choć to nader trudne, to jednak czasami możliwe, że ktoś potrafi równocześnie tworzyć nowe segmenty wiedzy i je rozpowszechniać wokół. W ekonomii wymaga to pisania w sposób klarowny i przystępny, posługiwania się zrozumiałym językiem i trafiającymi do czytelnika słowami zamiast skomplikowanej matematyki. Niestety, zwiększa się przy okazji pole ataku ze strony ignorantów, którym się wydaje, że znają się na tym, o czym piszemy i mogą wygadywać swoją niewiedzę, bo papier jest cierpliwy, a internet jeszcze bardziej. Jeżeli uczony-ekonomista pisze pracę, która jest niejako niekończącym się wzorem matematycznym, to wydaje ją w nakładzie 200 egzemplarzy, bo tylu znawców przedmiotu może ją zgłębi i pojmie. Przy okazji naraża się tylko na ataki ze strony innych zmatematyzowanych ekonomistów, którzy potrafią próbować ją zrozumieć i, być może, wychwycić jakiś błąd formalny albo niewłaściwe założenia. Ignoranci milczą. Gdy natomiast ukazuje się praca taka jak „Wędrujący świat” – dzieło interdyscyplinarne, napisane w sposób niekonwencjonalny i eklektyczny, z pozycji niepoprawności politycznej i w nurcie komparatystycznym, a zarazem zrozumiałym językiem – można by spodziewać się ataków z wielu stron. Tak się jednak ze względów merytorycznych nie stało, gdyż – jak sądzę – argumenty są przekonujące, a linia teoretyczna jasna i akceptowana. To akurat może nie podobać się tym, którzy racji nie mają, ale to już ich zmartwienie.
    Tak więc wielu mamy ekonomistów, rozmaite metodologie, odmienne aksjologie, w ramach których zawsze plasować musi się ekonomia. Podczas „Forum Gospodarczego” w Krynicy jeden z dziennikarzy zadając mi pytanie o Euro użył zwrotu, że „przecież wszyscy ekonomiści mówią…”. Uprzejmie mu odpowiedziałem, że zwrot ten jest wielce nieprecyzyjny. Powstaje pytanie, kto to są ci “wszyscy ekonomiści”, na których tak chętnie powołują się dziennikarze? Czy on sam jest jednym z grona tych “wszystkich ekonomistów”? Czy analitycy bankowi, jakże chętnie przez media nazywani “ekonomistami”, to są ci “wszyscy ekonomiści”? Czy publicyści piszący o gospodarce, finansach, handlu, zarządzaniu, polityce ekonomicznej, globalizacji – a kształtują oni poglądy wielu ludzi jeszcze bardziej niż profesorowie, których wraz z doktorami habilitowanymi jest w Polsce już ponad 1500 – to też “wszyscy ekonomiści”? Czy może wreszcie dziennikarze poczytnych dzienników i portali internetowych to też jedni z owych “wszystkich ekonomistów”? Rzecz w tym, że są ekonomiści uczeni, uczący się i niedouczeni. I dlatego nigdy “wszyscy” nie mówią tego samego.

    MWK: Książka Pana Profesora bardzo mi się podoba, ponieważ wiele rzeczy jest w niej powiedziane po raz pierwszy. Na przykład kwestia oceny społecznej roli głównych ekonomistów banków. Pan Profesor jednoznacznie wypowiada się na ten temat. Chyba po raz pierwszy pojawia się publicznie taki głos.

    gwk: Tak, bo dla mnie najważniejsza jest prawda. Przecież poza prawdą kończy się nauka, a zaczynają interesy albo ideologia, często też doktrynerstwo. A tych “bankowych ekonomistów” może sobie tutaj darujmy, gdyż oczywiste jest, że nie zajmują się oni nauką, lecz lobbingiem na rzecz swoich mocodawców. Ponadto wielu z nich tkwi w gorsecie neoliberalnego dogmatyzmu. Akurat ta grupa ekonomistów – czy może poprawniej analityków rynków finansowych – ma wyjątkowo zawężone spojrzenie i, choć bogatą z formalnego punktu widzenia, to jakże intelektualnie ubogą metodologię badań. Absolutny przerost formy nad treścią! I nie ma się o co obrażać, tylko trzeba to zrozumieć.
    Sam natomiast próbuję zrozumieć i teoretycznie zinterpretować sprawę zupełnie fundamentalną, czyli dziejowy proces rozwoju. Gdy to już się udaje na gruncie ujęcia deskryptywnego (koincydencji teoria rozwoju), przechodzę do ujęcia normatywnego i proponuję, co i jak czynić, aby ten nasz świat zmierzał we właściwym kierunku (nowy pragmatyzm). Będąc intelektualnie niezależny – wyzwolony z wszelkiego fundamentalizmu i nie ulegając żadnym naciskom czy modom, a zarazem wyznając aksjologię postępu – odpowiadam najlepiej, jak potrafię, na szereg pytań, głownie merytorycznych, ale również metodologicznych.
    Pisząc „Wędrujący świat” niejednokrotnie zastanawiałem się nad kwestiami metodologicznymi. Można wyobrazić sobie tę książkę bez pierwszego rozdziału zatytułowanego “Świat, słowa i treści, czyli jak się rodzi prawda, błąd i kłamstwo w ekonomii i polityce i co czynić, by prawda brała górę”. Ale gdy już się całą pracę przeczyta, to widać, że rozdział ten – tak metodologiczny, jak i merytoryczny; zarówno naukowy, jak i polityczny – jest niezbywalny i musiał być napisany. Rozważam w nim bowiem kategorie prawdy i nieprawdy, a w ramach tej drugiej istotę błędu i kłamstwa w ekonomii i polityce. Wielu ekonomistów nie ma racji. Jeśli ktoś jej nie ma, to może się mylić. Gdy pod siłą kontrargumentów to zrozumie i weryfikuje swoje niesłuszne poglądy, jest to wybaczalne. Gdy z uporem nie zmienia swych błędnych zapatrywań, bo popada w doktrynerstwo, to kończy się nauka, a zaczyna wiara. Wiara to nie wiedza. Jest dobra w religii, lecz nie w nauce. Ale ktoś nie mając racji może po prostu kłamać, co z pewnością częściej przydarza się w polityce gospodarczej (i w polityce w ogóle) niż w ekonomii jako “nauce”. Tym razem słowo to jest w cudzysłowie, bo kto kłamie, ten się nie myli, tylko celowo – ze względu na doktrynerstwo, bądź, częściej, interesy – innych wprowadza w błąd. I to już z nauką nie ma wiele wspólnego, choć by skutecznie kłamać, trzeba niekiedy dużo, ba!, bardzo dużo wiedzieć…
    Nauka jest poszukiwaniem prawdy. W ekonomii sprowadza się to do wychwycenia istoty, a więc mechanizmów przyczynowo-skutkowych i sprzężeń zwrotnych obiektywnie rządzących zjawiskami i procesami produkcji, wymiany i konsumpcji, które poprzez swą powtarzalność dają się ująć w prawidłowości. Gdy te z kolei można ułożyć w większych klasach w prawa, to można iść dalej i z tychże obiektywnych praw budować większą konstrukcję – teorię.
    Ekonomia jako nauka dlatego mnie zafascynowała, że badana materia nieustannie się zmienia. Wędruje. To ma – musi mieć – daleko idące implikacje dla metodologii badań. Podobnie jest z nauką o zarządzaniu, która wciąż jeszcze się wyodrębnia i próbuje wybić na w pełni samodzielną pozycję. W ekonomii przeto trzeba mieć rację we właściwym czasie, wobec istniejącej równolegle rzeczywistości, a nie w stosunku do zjawisk i procesów z przeszłości. Stąd, z tej dychotomii w czasie, bierze się jakże wiele błędów interpretacyjnych i aplikacyjnych. Najwybitniejszy polski ekonomista XX wieku – Profesor Michał Kalecki, którego nie dane mi było już poznać osobiście – ponoć mawiał, że to nieprawda, iż politycy nie słuchają ekonomistów. Problem w tym, że słuchają ekonomistów poprzedniego pokolenia. Widać to było na przykład w latach 1980. i 90., kiedy to w niektórych krajach słuchano neoliberałów miast neoinstytucjonalistów. Dopiero ewidentne niepowodzenia tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego w Ameryce Łacińskiej w pierwszej połowie minionej dekady skłoniły Bank Światowy do zwrócenia większej uwagi na neoinstytucjonalizm. W Polsce, o dziwo, jeszcze w 2009 roku posłuch mają neoliberałowie, jakby mało było kompromitacji tej doktryny ekonomicznej, która doprowadziła nie tylko do serii ewidentnych niepowodzeń w Polsce, ale nade wszystko do rozległego kryzysu światowej gospodarki w latach 2008-10.
    Profesor Edmund Phelps, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2007 roku, podczas naszego panelu na Forum Ekonomicznym w Krynicy jesienią 2009 roku powiedział, że w ekonomii bardzo długo trwa proces dochodzenia do jednolitego stanowiska. Sam jakże długo musiał czekać na tegoż Nobla. Gdy pierwotnie zgłosił swą koncepcję tzw. złotej reguły akumulacji – a było to jeszcze w 1961 roku – nie zyskała ona powszechnej akceptacji. Pamiętam, że gdy spotkaliśmy się pierwszy raz – w Nowym Jorku w 1990 roku – bynajmniej nie wszyscy podzielali poglądy Phelpsa. Doszło do tego później i dzisiaj jest to już jeden z teoretycznych standardów ekonomii neokeynesowskiej. I bynajmniej nie chodzi tu o zgodność poglądów w znaczeniu konsensusu, bo – jak piszę w “Wędrującym świecie” – w nauce nie ma miejsca na konsensus. To jest dobre – i pożądane – w polityce, a w nauce albo się rację ma, albo nie. Trudność w tym, że ekonomia to nauka “miękka” – nie tak jak matematyka czy chemia – gdyż z jednej strony ewoluuje nieustannie badana materia, z drugiej zaś wciąż wikłamy się w wartości, które przecież też nie stoją w miejscu. Wszystko wędruje i dlatego niekiedy tak trudno przebić się ze swoimi naukowymi racjami. Zwróćmy uwagę chociażby na dobór danych do prowadzonych analiz, które potem bywają podstawą wniosków i syntez, którym przypisuje się charakter naukowy. Otóż występuje tu dość daleko posunięta dowolność co do tego, na jakich danych się opierać. Jakże często są one tendencyjnie dobierane pod kątem dopasowania do z góry założonej hipotezy. Baza danych, na której opiera się wnioskowanie, bywa celowo zawężana, a przecież zawsze występuje określona koincydencja uwarunkowań zjawisk i procesów.

    MWK: Co Pan Profesor robi w takich sytuacjach? Jaka jest Pana metoda?

    gwk: Gdy istnieje problem wyboru danych, na których ma oprzeć się obserwacja oraz wnioskowanie – a w ekonomii jako w nauce “miękkiej”, politycznej i dotyczącej “wędrującej” rzeczywistości jest to dość częsty przypadek – świadomie i celowo wybieram dane, które utrudniają przeprowadzenie wywodu i dowodu. Wtedy wymaga to silniejszej i głębszej argumentacji i, koniec końców, jest bardziej przekonujące. Niestety, często spotykam się z postawą odmienną, kiedy to nie tylko dobiera się wygodne dane, ale wręcz nimi manipuluje czy kreuje tak, by pasowały do głoszonego poglądu. Tu, w moim przekonaniu, kończy się już nauka, a zaczyna tania publicystyka, lobbing, polityka, ideologia. Raz jeszcze warto przywołać tu neoliberalizm, tym razem jako pseudonaukowy nurt we współczesnej ekonomii. Co ciekawe, a nawet zdumiewające – i smutne – wcale nie wiele lepiej jest w innych dyscyplinach nauki, także w tych “twardych”, łącznie z fizyką i chemią, nie wspominając już o medycynie, farmakologii, biotechnologii czy, a ostatnio zwłaszcza, ekologii. Natknąłem się niedawno na wyniki badań w tej materii opublikowane na łamach “Public Library of Science”. Otóż gdy zapytano samych naukowców, czy zdarzyło im się choć raz w życiu naciągać dane czy wręcz je fabrykować, jedynie 2 procent przyznało się do takiego grzechu. Ale już 10 procent przyznało, że zdarzało się pomijać niewygodne dane albo przytoczyć te, które były niewygodne dla podtrzymania prezentowanej linii rozumowania. Nie mam żadnych wątpliwości, że w naukach ekonomicznych musi to być znacznie więcej, choć nie wiem, ilu z adeptów ekonomii przyznałoby się do takiego występku podczas najbardziej nawet sekretnej spowiedzi. Gdy zaś tych samych osób zapytano, co sądzę o tym w odniesieniu do kolegów po fachu, to w ich subiektywnym odczuciu aż 14 procent badaczy fałszuje i fabrykuje dane, którymi się posługują. Wskaźnik ten skacze do zatrważających 46 procent w przypadku podejrzeń i oskarżeń o przeprowadzanie błędnych metodologicznie eksperymentów, celowe pomijanie faktu istnienia informacji sprzecznych z lansowanym poglądem, czy wreszcie fałszywe interpretowanie prawdziwych danych.

    MWK: Chciałem zapytać też o kwestie studium przypadku jako metody. Ja generalnie obserwuję, jak często korzysta się z tego narzędzia badawczego. Wydaje mi się, że można postawić taka tezę, iż studium przypadku jest bardzo wartościową metodą poszukiwań naukowych, ponieważ jest ona bliska rzeczywistego świata, bliska tego, co faktycznie dzieje się w gospodarowaniu. Wiadomo, że Harvard propaguje tę metodę w edukacji. Czy Pan Profesor podziela entuzjazm dla studium przypadku jako metody badawczej, jako narzędzia?

    gwk: Nie wiem czy aż entuzjazm, ale na pewno jest to bardzo użyteczne. Dlatego też jestem zwolennikiem stosowania studium przypadku, o ile tylko ułatwia to wychwytywanie obiektywnych prawidłowości. Z pewnością bardziej w nauce o zarządzaniu – a tego dotyczą zasadniczo harwardzkie case studies – niż w klasycznej ekonomii. Ale jest wiele pytań i problemów, na które można udzielić odpowiedzi, czy też znaleźć rozwiązania bez uciekania się do tej metody. Tak długo jak polega to na modelowaniu i symulacjach służących odwzorowaniu rzeczywistości, może to być płodne i przydatne.
    Zdarza się wszakże ekonomiczne eksperymentowanie na żywym organizmie społecznym. A przecież ekonomia nie jest nauką laboratoryjną. Gdy przyjrzeć się bliżej rozmaitym sposobom przeciwdziałania inflacji podczas minionych z górą 30 lat, to było to w pewnym sensie pasmo eksperymentów. Podobnie rzecz ma się z prywatyzacją czy z reżimami kursowymi w różnych krajach, także w Polsce. Przetestowano na nas w trakcie wielkiej posocjalistycznej transformacji wszystkie koncepcje systemów kursowych, także te, których przedtem nikt nigdzie nie stosował. Podobnie prywatyzacja była nie tylko sposobem poprawy efektywności gospodarowania, dla jednych, i krociowych interesów, dla drugich, ale także swoistym laboratorium, nader ciekawym “studium przypadku”. Ileż doktoratów i artykułów, książek i rozpraw powstało przy tej okazji!
    Tak to już jest, że z czasem cała epoka może być w nauce potraktowana jako jedyne w swoim rodzaju “studium przypadku”. Historycznie biorąc, można tak postrzegać również naszą ustrojową transformację minionego dwudziestolecia, która dla nas jest próbą stworzenia lepszego systemu politycznego i ekonomicznego, dla innych zaś jeszcze jedną okazją do poeksperymentowania. Tak więc najlepiej, gdy studia przypadków nie wychodzą poza sale seminaryjne i uniwersyteckie ćwiczenia.

    MWK: Rzeczywiście, niektórzy mówią o eksperymencie w Polsce z sarkazmem, pośrednio dezawuując wartość przemian, które się dokonały. Ocena jest jednak chyba niejednoznaczna: można mieć różne podejście do bilansu zastosowanych środków i efektów.

    gwk: Cóż, bywają eksperymenty doraźne, zdarzają się i historyczne. W fizyce prowadzi się eksperyment zmierzający do weryfikacji hipotezy o istnieniu cząstek Higginsa (tzw. boskie cząstki), co ma olbrzymie znaczenie dla pełniejszego zrozumienia istoty wszechświata, a zwłaszcza jego powstania (stąd “boskie”). W naukach społecznych możliwości eksperymentowania są zdecydowanie bardziej ograniczone. Nieprawdą jest, że ich nie ma w ogóle, bywa bowiem, iż się do nich ucieka, choć nie mówi się o tym otwarcie ex ante z tej oczywistej przyczyny, że jest to politycznie niepoprawne, a przede wszystkim moralnie naganne. Ale przecież słyszy się – sam też słyszałem na przykład w Międzynarodowym Funduszu Walutowym – “spróbujmy i zobaczymy, co z tego wyjdzie”. W polskich realiach takim wielce nieudanym eksperymentem była tzw. szokowa terapia z początku lat 1990., kiedy to koszty okazały się niepomiernie większe niż zakładano, rezultaty zaś daleko mniejsze.
    Wyobraźmy sobie następującą sytuację: ktoś jest głęboko przekonany do określonej, teoretycznej koncepcji zarządzania kursem walutowym i w związku z tym uważa, że ma prawo ją przetestować. Jeżeli na skutek takiego w istocie rzeczy eksperymentu okazuje się, że oparta na tych założeniach teoretycznych praktyka gospodarcza doprowadziła do większego rozwarstwienia społecznego i niższego tempa wzrostu, aniżeliby miałoby to miejsce przy odmiennej opcji, to na pewno wzbogaca się zasób naszej wiedzy. Tak jak to było na przykład przy zbyt długim okresie utrzymywaniu sztywnego kursu złotego wobec dolara podczas “szokowej terapii” (od stycznia 1990 do maja 1991 rok) czy też podczas stosowania całkowicie płynnego kursu, bez jakiejkolwiek interwencji, co doprowadziło do szkodliwego przewartościowania złotego w latach 2006-08. Przy okazji ktoś się nieźle wzbogacił, ktoś inny sporo stracił, ale jeszcze ktoś inny napisał w oparciu o takie “doświadczenia” skądinąd interesujący referat. Przykład ten pokazuje, że ekonomia na swój sposób jest nauką, w ramach której także możliwe jest eksperymentowanie i testowanie teoretycznych hipotez. Rzadko, ale bywa to możliwe. W odniesieniu jednak do przytłaczającej większości teoretycznych założeń takich możliwości nie ma. To nie jest tak, że raptem wpadniemy na jakiś kolejny “cudowny” pomysł i sprawdzimy w praktyce, jak to działa. Ale bywają takie okresy w historii i są takie miejsca, gdzie pewne koncepcje ekonomiczne można testować. Natomiast na długą metę wszystkie one są weryfikowane przez bieg dziejów. Tyle że wtedy wyciągane wnioski dotyczą przeszłości, podczas gdy bieżąca rzeczywistość jest już czymś innym, a realizowana polityka odnosi się do kształtowania przyszłości.
    W 1990 roku uczestniczyłem w międzynarodowej konferencji na temat roli kursu walutowego w polityce stabilizacyjnej. Konferencja odbywała się w Berlinie Zachodnim. Mur jeszcze stał, ale można było już przezeń przechodzić. Po wystąpieniu referenta z Argentyny – a naonczas była to wyjątkowo zdestabilizowana gospodarka, uwikłana w hiperinflację, co miałem okazje obejrzeć, jako ekonomista uczestniczący, odwiedzając ten kraj kilka miesięcy wcześniej – Profesor Robert Mundell (wtedy się poznaliśmy) podziękował Argentynie za wielki wkład, jaki wniosła do rozwoju …teorii monetarystycznej. Tyle co tam eksperymentowano w latach 1980 trudno byłoby sobie wymarzyć na amerykańskich uniwersytetach! Powiedziałem wtedy, że mam nadzieję, iż w roku 2000 nie będziemy dziękować Europie Środkowo-Wschodniej za rozliczne eksperymenty wnoszące wkład do teorii transformacji systemowej. Jakże się myliłem! I choć po części było to nieuniknione, także po części było to sprowokowane…

    MWK: Widzę, że Pan Profesor tutaj dostrzega znaczenie kontekstowego spojrzenia ekonomii. Wydaje mi się, że zdecydowanie dominowało ono w historii myśli ekonomicznej. W zasadzie od Smitha – poza na przykład Ricardo, który myślał abstrakcyjne, ale też był uwikłany w kwestie polityki Anglii w tamtym czasie – bardzo mało było w ekonomii osób prawdziwie zdystansowanych od tła historycznego w nauce.

    gwk: Trzeba być dobrym znawcą historii myśli ekonomicznej, aby to ocenić. W “Wędrującym świecie” podchodzę do tego metodologicznie szerzej. Otóż moim głównym celem jest pokazanie przyszłości poprzez pryzmat obiektywnie działających mechanizmów oraz rządzących nimi prawidłowości i praw. Jeśli są zaiste obiektywne i jeśli doprawdy je pojmujemy, to muszą rządzić także w przyszłości. Nie zawsze, ale w przewidywalnym horyzoncie czasowym. By wszakże móc pokazać tę przyszłość, trzeba potrafić teoretycznie zinterpretować teraźniejszość. By z kolei to mogło się udać, koniecznie należy zanurzyć się w przeszłość. Taka jedyna w swoim rodzaju wędrówka w czasie jest metodologicznie niezbędna po to, by sensownie poruszać się w ogromnej przestrzeni problemów ekonomicznych. Dlatego właśnie zarówno kontekstowe spojrzenie w ekonomii, jak i historię gospodarczą postrzegam jako ujęcia metodologicznie wielce pomocne i w istocie przy studiach z zakresu makroekonomii, ekonomii politycznej, ekonomii rozwoju i wreszcie polityki gospodarczej niezbędne. Dodam, że kontekst historyczny zawsze plasowany musi być w konkretnym systemie wartości. To zdumiewające, jak ekonomiści w swoich rozważaniach stronią od analizy wartości. A przecież nie da się tego świata ani zrozumieć, ani tym bardziej zmienić na lepsze abstrahując od roli wartości w aktywności gospodarczej człowieka i społeczeństwa.

    MWK: Wróćmy na koniec do wartości. Podkreśla Pan Profesor, że nie uciekniemy w ekonomii od refleksji na temat ich znaczenia. Ja też jestem zdania, że tak być powinno i że to jest ważne.

    gwk: Można i trzeba uciekać od przeidealizowania, ale nie od wartości. To jest w ekonomii po prostu niemożliwe. Jeden z rozdziałów “Wędrującego świata” zaczynam od maksymy: “Dojść do idealnego świata nie sposób, ale iść trzeba”. W mojej metodzie badań – od analizy do syntezy – ujęcie opisowe stanowi punkt wyjścia, który musi prowadzić do ujęcia normatywnego, a więc w istocie wartościującego. Postulując szybki rozwój, ale zarazem zrównoważony nie tylko finansowo, bo też społecznie (akceptacja dla istniejących nierówności w podziale i określony stopień spójności) oraz ekologicznie (niezbędna harmonia w procesie wymiany miedzy człowiekiem i jego przyrodniczym środowiskiem), opowiadam się za określonym systemem wartości.
    Zawsze przeto punktem wyjścia normatywnej ekonomii są wartości. A te, jak wiadomo, bywają różne. Neoliberalizm uczynił z chciwości cnotę, z wzbogacania się jednych – mniejszości – kosztem innych – większości – pożądaną wartość. Wartości bowiem wcale nie muszą być pozytywne. Bywa, że są jednoznacznie negatywne. Chodzi tu bowiem o preferencje, które poprzez motywacje uruchamiają działania, w tym wypadku ekonomiczne. Nie zawsze, a już na pewno nie dla wszystkich są to działania konstruktywne podwyższające stopień zaspokajania potrzeb. Maksymalizacja zysku bez obracania uwagi na uboczne tegoż konsekwencje dla dezintegracji społecznej czy skażenia naturalnego środowiska to też wartość, tyle że nie przyświecająca ekonomistom, których teoria ma służyć postępowi cywilizacyjnemu. A mnie właśnie taka interesuje.

    MWK: Dziękuję za rozmowę.

    Rozmawiał
    Marcin Wojtysiak-Kotlarski
    Pierwszą i drugą część rozmowy opublikowano kolejno
    w „Biuletynie PTE” nr 4/2009 oraz w „Biuletynie PTE” nr 6/2009.

  25. (726.) Pani Anno(719), Pani B.(724)
    Przyjemnie oglądać łopoczącą polską flagę na maszcie i krzyczeć w uniesieniu zwyciężyliśmy. Poprawia to samopoczucie. Władza o tym wie i żądna sukcesów pompuje pieniądze w sport, zamiatając jednocześnie drażliwe, poważne problemy pod dywan. Gdyby zapytano mnie, podatnika, czy moje pieniądze mają być wydane na sport wyczynowy, zgodziłbym się. Pod warunkiem jednak, że wcześniej zaspokojone zostaną potrzeby kultury, szkolnictwa czy ochrony zdrowia.
    Wątpię aby społeczeństwo, żyjące w przeważającej mierze osiągnięciami sportowymi swoich obywateli, osiągnęło sukces.
    Matka, nauczycielka, rocznik 1926 przeleżała w szpitalu powiatowym ze złamaną nogą tydzień, czekając na transport do specjalistycznego, wojewódzkiego. Gdy ustalono termin transportu, poproszono rodzinę o pomoc. Nie miał kto nieść noszy do i z karetki. Od kilkunastu lat widzi na jedno oko. Drugie też odmawia posłuszeństwa. Ma wyznaczoną wizytę u specjalisty na sierpień, czeka w kolejce. Ostatnio dzwoniła pytając czy mógłbym załatwić przyspieszenie terminu. Boi się, a media informują, że do lekarza należy zgłosić się odpowiednio wcześnie.
    Jeszcze jedno, Jasienica opisywał racjonalne zachowanie warszawiaków podczas jednej z XVI wiecznych epidemii. Unikano spotkań, wielkich zgromadzeń, to przynosiło efekty. Kilkanaście lat później przy nawrocie choroby, zebrała ona straszne żniwo, zachowywano się zupełnie inaczej. Coś się stało.
    Wybaczcie, może się czepiam, ale ulżyło mi.
    Życzę wszystkim zdrowia.

  26. (725.) Droga B. (724), dziękuję za odniesienie się do tematu. Zgadzam się z Tobą w niektórych kwestiach (sport jest zdecydowanie potrzebny, w szkołach też), choć mam wrażenie, że nie do końca mnie zrozumiałaś i mam wrażenie, że również spostrzeżenie Zbigniewa, z którym zgadzam się w 100%, a wcale nie jestem zagorzałym przeciwnikiem sportu (żeby to było jasne).
    Jasno stwierdzam: NIE WINIĘ SPORTOWCÓW. Skoro mogą wykorzystać sytuację, ja też bym na ich miejscu korzystała, w końcu pracują. I absolutnie nie uważam, że to przez nich moje zarobki są małe. Natomiast dysproporcja jest zbyt duża i zbyt zauważalna. NIE KAŻDY MOŻE BYĆ SPORTOWCEM, ALE TEŻ NIE KAŻDY MOŻE BYĆ NAUCZYCIELEM. Mało tego, nie każdy może być świetnym nauczycielem. Nie chcę się tu chwalić, bo nie o to chodzi, ale nie znam wielu nauczycieli, którzy w moim wieku (31 lat) byliby już nauczycielami dyplomowanymi (najwyższy stopień awansu) i angażowali tak wiele czasu w swoją pracę (jestem opiekunem Samorządu, współpracuję ze szkołami w Anglii, Turcji, Niemczech – to MNOŚTWO pracy po godzinach). Czyli mam w swojej dziedzinie sukcesy, tak jak sukcesy odnosi wybitny sportowiec. Moja praca to oprócz tej wymienionej jedynie CZĘŚCI zadań mnóstwo dodatkowych szkoleń, czasu i pieniędzy poświęconych na samodoskonalenie. To także łączy się różnymi „kontuzjami”, choć może nie są to złamania, ale potworny stres, momentami skrajne zmęczenie, wręcz wyczerpanie, kłopoty ze wzrokiem i kręgosłupem (jak na swój wiek mam stanowczo za dużą wadę wzroku i operację za sobą w grudniu spowodowaną zbytnią eksploatacją organizmu). Trening sportowca jest ciężki i trwa latami. A trening nauczyciela niby nie? To może rzeczywiście nie do końca znasz temat. Uczestnictwo w szkoleniach z różnych dziedzin, spory z uczniami, spory z rodzicami, walka o ucznia, którego rodzice nie znają swoich obowiązków wychowawczych, walka o jego wiarę w sens, że warto się kształcić, choć cały jego świat to katastrofa, rady pedagogiczne, zebrania z rodzicami, przygotowywanie lekcji, ocenianie prac do późnej nocy i multum dodatkowych obowiązków. I każda lekcja, pomimo, że może mieć ten sam temat, różnić się będzie, bo każda grupa, to inna młodzież. Myślisz, że to się na zdrowiu nie odbija? Ale wybitni i tak pozostają z niczym. NIE NARZEKAM na obowiązki, chcę tylko pokazać, ile to godzin przygotowań, jaki kawał życia, żeby być wybitnym i czuć, że rzeczywiście moje działanie zmienia młodzież. To jest prawdziwa odpowiedzialność.
    Nawiązanie do skoku na nartach to nie była aluzja do Adama Małysza, którego bardzo cenię i bardziej ze względu na jakiego skromność w obliczu sukcesu, niż same wyniki. Skoki są transmitowane w TV, a sportowcy z sukcesami nagradzani finansowo. Kto zauważy wybitnych nauczycieli? Nawet nie mówiąc o wybitnych, tylko po prostu o nauczycielach, TO NIE SĄ LUDZKIE ZAROBKI. Dlatego słowa Zbigniewa są tak trafne, że sportowcy są potrzebni władzy, a nauczyciele społeczeństwu. Olimpijski medal oznacza dożywotnią emeryturę na poziomie mojej obecnej pensji. Powiecie, „to grosze”. Ale ja w tej chwili takie grosze zarabiam! Więc moja emerytura będzie jeszcze niższa! I to dla mnie żaden argument, że „tylko część sportowców zarabia krocie”, jak napisałaś. W takim razie część wybitnych nauczycieli też powinna być dostrzegana i nagradzana sowicie.
    Niektórych może dziwić to, co piszę, bo słyszeli w TV o podwyżkach dla nauczycieli. Pomijam, że to naprawdę żałosne grosze. Ale czy Państwo wiedzą, że tylnymi drzwiami dorzucili nam 2 obowiązkowe godziny? W TV już o tym nie mówią. Jaka to podwyżka, skoro mamy dodatkowe godziny? Z nowych obowiązków: muszę też dostarczać zaświadczenie o niekaralności, za które płacę z własnej kieszeni 50 zł. Mam tę podwyżkę, czy nie? Żałosne.
    Wybór należy do mnie, jak napisałaś. Chciałabym, żeby tak naprawdę było. Żeby założyć szkołę językową, trzeba mieć wkład na wynajęcie lokalu, itd. Z mojej pensji nie mam skąd na to wziąć. A według banku nie mam zdolności kredytowej. Poza tym, czy tędy droga? Mi właśnie nie chodzi o ucieczkę, bo do szkoły językowej przyjdą ci, którzy chcą się uczyć, a nie młodzież, która jest zaniedbana i z którą też musi ktoś pracować. Może rzeczywiście zauważą to dopiero wtedy, gdy system się załamie, nowych nauczycieli braknie.
    I masz rację, strajk tu niczego nie da. Jak nie rząd nas zje, to roszczeniowi rodzice, często nawet nie znający własnych dzieci, którzy zmieszają nas z błotem za strajk w czasie matur. Bo przecież nam tak dobrze z tymi wakacjami i feriami, że to skandal krzyczeć o ludzkie zarobki.
    A ja trwam, bo młodzież jest tego warta, bo jak pomogę nawet jednemu, to ogromny sukces. Tylko ile fizycznie dam radę? Nie mam tego luksusu, że za parę lat mogę skończyć karierę, więc przynajmniej po ludzku powinnam zarabiać. Widzicie dysproporcję? Rozumiecie, co mam na myśli?
    Nie chcę skończyć, jak nauczyciele, którzy „odbębniają” lekcję i w żadne inne działania w szkole się nie angażują. Sam sukces ucznia w końcu nie wypełni lodówki. Choć pewnie jak stracę wiarę, to i tak nikt o tym głośno nie powie.

  27. (724.) Witam!

    Postanowiłam zabrać głos w tej dyskusji wokół zarobków nauczycieli i sportowców ( wpis Anny nr 719) , gdyż tak się zabawnie złożyło, że byłam kiedyś i sportowcem i nauczycielem. Nie zgadzam się zupełnie ze Zbigniewem ( wpis nr 721) , który twierdzi, że „sportowcy są dla władzy , a nauczyciele dla społeczeństwa”. Sportowcy są również dla społeczeństwa , a szczególnie dla jego młodej części . Dzieci i młodzież muszą mieć swoich idoli, którzy zachęcą do uprawiania sportu w każdej postaci , także tej amatorskiej, rekreacyjnej – dla prawidłowej sylwetki, dla rozwoju , po prostu dla zdrowia !!! To tak oczywiste, że nie będę tego dalej rozwijać.

    Trochę rozumiem rozgoryczenie Anny z powodu niskich zarobków. Ja też byłam kiedyś nauczycielem ( akademickim wprawdzie, ale to chyba niewielka różnica. ) i także miałam podobne odczucia. Bardzo lubiłam swoją pracę, miałam bardzo dobry kontakt ze studentami, ale satysfakcji finansowej niestety nie. Tylko dlaczego winić za to sportowców? Tak się złożyło, ze kiedyś uprawiałam sport wyczynowo , na dość wysokim poziomie ( jestem mistrzynią Polski ) Zarabiałam wtedy całkiem przyzwoicie, ale grając w najlepszym klubie, to chyba powinno tak być. Nie były to jednak kwoty, które ustawiłyby mnie na całe życie i nikt pomnika mi nie postawił :-) .

    Droga Anno , tylko naprawdę niewielka część sportowców zarabia krocie . To najlepsi z najlepszych i tylko w niektórych dyscyplinach. Aby to osiągnąć trzeba mieć niezwykły talent,wielką determinację w dążeniu do celu i wykonać niesamowicie ciężką pracę, która często pozostawia ślady na całe życie w postaci zwyrodniałych stawów, wyciętych łąkotek , czy ponadrywanych więzadeł. Podajesz przykład Adama Małysza , że niby skoczył sobie parę razy i już jest milionerem. Niestety świadczy to o Twojej całkowitej nieznajomości tematu. Trening sportowca to naprawdę ciężka , wieloletnia praca , oczywiście przynosząca w przypadku sukcesów wiele satysfakcji ,a czasem także finansowych apanaży , ale pamiętajmy , iż sport to również porażki , kontuzje i często rozczarowanie.
    Więc nie tędy droga. To nie z powodu zarobków sportowców nauczyciele zarabiają niewiele. Oni zarabiają niewiele, gdyż żadna z rządzących ekip ( ani lewica ,ani prawica ) nie zadbała o to. Wszyscy przed wyborami obiecują nauczycielom podwyżki ( to taki duży elektorat), ale nikt nie ma zamiaru dotrzymać słowa. Rządzący wiedzą, że nauczyciele nie są górnikami , czy stoczniowcami i nie wyjdą na ulice , nie będą palić kukły premiera , nie zorganizują strajku generalnego i nie opuszczą szkół. . Gdyby to zrobili, to im się powie, że to nieetyczne.

    Uważam, ze traktowanie nauczycieli przez nasze Państwo jest skandaliczne i lekceważące. Mój syn jest w wieku szkolnym i ja naprawdę chciałabym , aby uczyli go mądrzy , dobrze nagradzani za swoją pracę ludzie , a nie sfrustrowani , pracujący na pięciu etatach nauczyciele. Niestety, Anno, chyba nie powinnaś liczyć na to, ze coś się w tej kwestii zmieni . Nie mam złudzeń, w czasie kryzysu nikt podwyżek nauczycielom nie da , to przecież taki dobry pretekst.

    Jedyne , Anno, co mogę Ci poradzić w tej kiepskiej sytuacji to …… rzuć szkołę ( tu lepiej nie będzie) i załóż własny biznes ( szkoły językowe , wyjazdy edukacyjne to wg mnie bardzo dobry obecnie temat ).Będziesz nadal robić to , co lubisz , ale na własny rachunek . Jeśli zacznie brakować nauczycieli w szkołach, to może w końcu politycy pójdą po rozum do głowy.

    Ja właśnie kiedyś tak zrobiłam . Z moich wielu pasji uczyniłam swój zawód – mam swoją firmę zgodną z moimi zainteresowaniami, zarabiam nieźle i nigdy nie nudzę się w pracy.
    Tylko,żeby prowadzić z sukcesami własną firmę należy mieć ambicję i wytrzymałość sportowca, wiedzę i cierpliwość nauczyciela i ….. jeszcze dużo , dużo więcej. W przypadku sukcesu – więcej pieniędzy , więcej satysfakcji i ………………. niestety o wiele mniej wolnego czasu.

    Wybór należy do Ciebie :-)
    Pozdrawiam.

  28. (723.) Szanowny Panie Profesorze.
    Bardzo serdecznie dziękujemy za bardzo ciekawe spotkanie w Polkowicach. Tezy zawarte w pańskich wystąpieniach poruszyły większość uczestników i myślę, zmusiły do refleksji a książka “Wędrujący świat” z pewnością pomoże nam w zrozumieniu wielu zjawisk współczesnego świata. Prawdą jest, iż przyszło nam naprawdę żyć w ciekawych czasach, ktorych jednak wielu z nas nie rozumie i żyje bezrefleksyjnie.
    Serdecznie pozdrawiam
    Bronisław H. Bladocha

  29. (722.) Panie Zbigniewie (721), słuszne spostrzeżenie oczywiście. I dziękuję za wyrażone chęci, bardzo miło to przeczytać.:) Najbardziej razi mnie to, że wcale nie trzeba daleko szukać, by znaleźć państwa, gdzie i sportowcy, i nauczyciele zarabiają bardzo dobrze. Nauczyciele nie muszą szukać drugiego etatu, wieczory i weekendy spędzają w domu, ewentualnie oceniając prace. Nie w kolejnym miejscu pracy. Z przerażeniem obserwuję, jak co drugi nauczyciel biegnie w weekend do pracy. I nie dlatego, że jest pracoholikiem, po prostu nie ma wyjścia. Po 9 latach pracy w szkole 1650 zł – to mówi samo za siebie. I szkoda młodzieży, bo kto będzie chciał ich uczyć za te parę lat? Czy młody, dobrze wykształcony człowiek będzie na tyle kochał ideę nauczania, by poświęcić się pracy niemalże charytatywnej? Nikt mu złotego medalu i tak nie da, ani dożywotniej emerytury. Proszę mi wierzyć, że z chęcią oddałabym te wakacje i ferie za ludzki zarobek i ludzki wymiar czasu pracy. Pozdrawiam serdecznie.

  30. (721.) Pani Anno(719)sportowcy są potrzebni władzy, nauczyciele natomiast są potrzebni społeczeństwu, dlatego te dysproporcje. Wiele bym zrobił, wiele bym dał aby w naszym kochanym kraju los nauczycieli poprawił się.
    Pozdrawiam wszystkich.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *